Na sklepowych półkach od niedawna znaleźć można samodzielny dodatek do gry „Company of Heroes”, noszący znamienny tytuł „Tales of Valor”. Na okładce dumnie pręży się niemiecki Panzerkampfwagen VI (przez profanów zwany Tygrysem), wznosząc wysoko lufę potężnego, 88 milimetrowego działa. Nie dojrzymy na niej jednak prawdziwego bohatera gry, którego autor zamieszczonej w Technopolis recenzji trafnie zidentyfikował jako Michaela Wittmanna. Jego tożsamość autorzy gry ukryli bowiem pod kilkoma innymi nazwiskami. Wszystko przez dyktat politycznej poprawności, który niedługo, wiele na to wskazuje, zostanie złamany. Pytanie – czy słusznie?
Art z gry Company of Heroes: Tales of Valor
Dlaczego „as niemieckich wojsk pancernych” nie występuje w „Tales of Valor”? Powód jest prosty – Wittmann nie był żołnierzem „rycerskiego Wehrmachtu”, ale zagorzałym nazistą, od 1936 roku członkiem SS, który w szeregach Leibstandarte-SS Adolf Hitler brał udział w kampaniach w Polsce, Francji, na Bałkanach i w Rosji, by awansować do stopnia SS-Hauptsturmführera (kapitana SS). Jego najsłynniejszą akcją jest pokazana w grze potyczka w Villers-Bocage, gdzie w ciągu zaledwie piętnastu minut trzy dowodzone przez Wittmanna Tygrysy zniszczyły dziesięć brytyjskich czołgów, dwa działa przeciwpancerne i trzynaście transporterów. Niemiecki as zginął wraz z całą załogą swojego czołgu 8 września 1944 roku we Francji, zabity bądź strzałem z działa brytyjskiego Shermana Firefly, z czołgu z 1 Dywizji Pancernej lub rakietą odpaloną przez pilota Hawker Typhoona.
Jak widać, Wittmann nie bardzo nadaje się na okładkę dodatku do, nomen omen, „Company of Heroes”. Jednak panowie z Relic (kanadyjskiego producenta gry) natrętnie mrugają do graczy okiem – każdy zainteresowany historią wojskowości odgadnie bez trudu, kto kryje się pod nazwiskiem Voss (swoją drogę też as, tylko myśliwski z I wojny światowej, latał na Fokkerze DR I). Nie jest to, oczywiście, przypadek ani błąd jakiegoś niewydarzonego producenta. Działy promocji mainstreamowych firm, do których Relic należy, przygotowują skomplikowane strategie marketingowe, wiedząc doskonale, czego oczekują nabywcy. Jest zatem grupa użytkowników, którzy czekają na podobne treści, i nawet się z tym specjalnie nie kryją.
Dość długo w grach historycznych, których akcja dzieje się w czasie II wojny, ukazywanie w dobrym świetle nazistów (czy był to Wehrmacht, Luftwaffe, czy SS) stanowiło tabu, szczególnie w grach FPS. Wizerunek niemieckiego żołnierza/oficera powielał stereotypy znane z przygodowego wojennego kina – fanatycznego, w pewien perwersyjny sposób wyrafinowanego i, obowiązkowo, bardzo eleganckiego okrutnika – w odróżnieniu od rozchełstanego, nieogolonego, ale fajnego chłopaka z US Army. Oczywiście, mimo lśniących oficerek i wyprasowanego munduru, wirtualny nazista nie grzeszył zwykle (sztuczną) inteligencją, łatwo więc było go pokonać – szczególnie w grach akcji, które z samej swej natury zakładają niemal nadludzką przewagę gracza nad tłumem NPC-ów (postaci niezależnych). Przykłady takich produkcji można mnożyć – „BloodRayne”, której bohaterka, wampi, czy raczej dhampirzyca, morduje setki niemieckich żołnierzy i współpracujące z nimi potwory, podobny w treści „Wolfenstein” we wszystkich swoich odsłonach, „Indiana Jones and the Emperor’s Tomb”, czy bonusowa plansza do ostatniej części „Call of Duty” o wdzięcznym tytule „Nazi zombies” (Niemiec w mundurze był tu symbolem zła absolutnego, a jego anihilacja miała dawać graczowi poczucie moralnej i fizycznej wyższości).
Zarówno scenariusze tych gier, jak i specyficzny sposób interakcji (polegającej głównie na strzelaniu) opowiadały o sprawach bardzo trudnych w sposób banalny, dając – pozornie – możliwość opowiedzenia się po właściwej stronie i wystawienia oceny moralnej, spłaszczając jednocześnie i infantylizując najokrutniejszą wojnę w historii ludzkości.
Tabu zostało złamane przez gry posiadające tryb multiplayer, które, zgodnie ze swoją logiką, musiały dać użytkownikom możliwość uczestnictwa po obu stronach wirtualnych konfliktów. Jeśli producenci mieli obawy, czy ktoś (poza obszarem niemieckojęzycznym) będzie chciał wcielać się w niemieckich żołnierzy, szybko zostały one rozwiane. Można odnieść wrażenie, że „druga strona” jest nawet popularniejsza – podobne, równie niezwykłe zjawisko zachodzi np. w przypadku popularnych „grup rekonstrukcyjnych”, odtwarzających umundurowanie i uzbrojenie żołnierzy II wojny światowej (nawet w Polsce są grupy noszące mundury Waffen-SS).
Choć w samych grach nie umieszcza się zwykle symboli nazistowskich (w Niemczech i Austrii nawet jedna swastyka eliminuje, z mocy prawa, grę z rynku) to jednak programy te są modowalne, a producenci sami udostępniają narzędzia do edycji dodatkowych map i postaci, za które wydawca nie ponosi żadnej odpowiedzialności. Bez trudu zatem można znaleźć w sieci mody do najpopularniejszych strzelanin i gier RTS, w których spotyka się symbole nazistowskie i odznaki SS.
Interesujące jest też zestawienie ulubionych programów miłośników Trzeciej Rzeszy – po wpisaniu w Google pytania o najpopularniejsze „nazistowskie gry” okazuje się, że do kategorii tej należą tytuły z absolutnego mainstreamu – pierwsza i druga część „Call of Duty”, „Medal of Honor”, „Brother in Arms” oraz sieciowe strzelaniny „Day of Defeat” i „Red Orchestra Ostfront 41-45”.
Twórcy tej ostatniej, programiści z amerykańskiego studia Tripwire Interactive, postanowili przełamać kolejną barierę politycznej poprawności – ich najnowsza produkcja „Red Orchestra: Heroes of Stalingrad” ma posiadać, jako pierwsza w historii, kampanię w trybie single, w której gracz będzie mógł wcielić się w niemieckiego żołnierza (na razie Wehrmachtu). Panowie z Tripwire Interactive zdają sobie oczywiście sprawę, że tego typu produkcja nie powstała dotąd nie dlatego, że nikt nie wpadł na podobny pomysł. Ten brak był wynikiem niepisanej umowy, wedle której pewnych treści się, po prostu, nie przekazuje w grach. Jednak pokusa okazał się zbyt silna – interes wydawcy łączy się tu z wielokrotnie artykułowanym przez użytkowników znudzeniem powtarzającymi się tematami i sceneriami w grach o II wojnie światowej.
Fot. Bundesarchiv (CC BY SA), źródło: Wikipedia
„Red Orchestra: Heroes of Stalingrad” z pewnością stanie się pretekstem do bezowocnej debaty o granicach wolności wypowiedzi, a darmowa publicity wpłynie na świetne wyniki sprzedaży programu. Zapewne bronić jej będą wszyscy ci, dla których jakiekolwiek ograniczenie w publikowaniu choćby najgłupszych i najpodlejszych treści oznacza wprowadzenie cenzury, tego strasznego słowa zamykającego każdą dyskusję, jak i część graczy spragniona nowych, mocnych wrażeń (o wcale licznych wśród młodszych graczy miłośnikach Trzeciej Rzeszy nie wspominając). Można będzie wreszcie użyć tego wspaniałego, niemieckiego wojennego sprzętu, założyć te eleganckie, schludne mundury. Złamane zostanie następne tabu, zostaną otwarte kolejne drzwi do relatywizacji historii i ludzkich postaw w ogóle. To oczywiście nie tylko kwestia chciwości producentów gier, ale przede wszystkim prosta konsekwencja wprowadzenia tematu II wojny do szeroko pojętej rozrywki. Mam tylko nadzieję (nikłą), że „Red Orchestra: Heroes of Stalingrad” nie zostanie wprowadzona do oficjalnej sprzedaży w Polsce. Wszystkim, którzy będą twierdzić, że należy sprzedawać ludziom wszystko, za co chcą zapłacić, bo sami przecież podejmują decyzję, odpowiem, że to argumentacja sutenera. Nie do przyjęcia, ale, niestety, niezmiennie skuteczna.
Jan M. Długosz