Mighty fine shindig!
Gdy pytamy znajomych graczy o ich zainteresowania (poza graniem), najczęstszą odpowiedzią jest fantastyka naukowa (+ ewentualnie fantasy). W postaci literatury (czasem komiksu), filmu i – coraz częściej – seriali telewizyjnych. W przypadku wielu z nas wynika to stąd, że gdy zaczynaliśmy grać (w drugiej połowie lat osiemdziesiątych, może na początku dziewięćdziesiątych) była to dość elitarna rozrywka głównie dla fascynatów nowych technologii. A jaki obszar kultury ma więcej do zaoferowania dla takich nerdów, niż właśnie science fiction?
Oderwijmy się dzisiaj od naszego pierwszego hobby i poświęćmy kilka akapitów temu drugiemu. Na przykład opowiedzmy sobie o pewnym serialu telewizyjnym pierwotnie emitowanym w amerykańskiej telewizji Fox, który jest jedną z ciekawszych pozycji SF XXI wieku, a którego dziesiąte urodziny będziemy obchodzić we wrześniu: Firefly.
To ciekawe połączenie space opery i westernu było drugim wielkim projektem Jossa Whedona, który sławę i uznanie zdobył dzięki serialowi Buffy, postrach wampirów. Co prawda Firefly w trakcie emisji nie cieszył się wielką popularnością (duża w tym zasługa właśnie Foxa, którego kierownictwo na każdym kroku kłóciło się z Whedonem o kształt serialu i na dodatek pozmieniało kolejność odcinków) i został anulowany przed zakończeniem nadawania wszystkich wyprodukowanych odcinków. Dopiero wydana rok później kolekcja DVD przyniosła produkcji sławę, pieniądze i miesiące okupacji szczytów list przebojów na Amazonie.
Firefly opowiada starą jak świat pieśń o grupie wyjętych spod prawa rabusiów-najemników o złotych sercach, którzy co prawda kradną bogatym, ale sprzedają biednym. Fabuła Firefly to barwne przygody, czasem wzruszające, a dużo częściej zabawne historie, ciekawi bohaterowie, rewelacyjne dialogi i odrobina teorii spiskowych, aby spiąć całość w spójną historię (tzw. story arc – wątek przewijający się przez całą serię, niezależny od opowieści, którym poświęcone są poszczególne odcinki). A wszystko to osadzone w kosmicznej scenerii, która tutaj robi wyłącznie za tło, bo bez straty wartkości czy vis comica tę samą fabułę można by umieścić w czasach Robin Hooda lub Piratów z Karaibów.
Joss Whedon zdecydował się jednak na kosmos, ale jest to kosmos dość ciekawie połączony z Dzikim Zachodem. Planety przypominają Pogranicze z czasów kolonizacji Ameryki Północnej, włącznie z końmi jako powszechnym środkiem transportu, drewnem jako najpopularniejszym materiałem budowlanym oraz architekturą i strojami z epoki. Tylko od czasu do czasu tu czy ówdzie mignie poduszkowiec, błyśnie broń laserowa albo przeleci zabłąkany statek kosmiczny. To nie jest nowe połączenie (żeby daleko nie szukać: Tatooine), ale we Firefly udało się jak nigdzie indziej, pozwalając widzowi niemal od początku oglądania wejść w świat i „rozumieć” go bez żadnych nudnych infodumpów. To pozornie nieskomplikowane uniwersum ma tez swoje drugie, poważniejsze dno. Joss Whedon przyznał, że wpadł na pomysł serialu pod wpływem książki o losach uczestników bitwy pod Gettysburgiem – stąd dostrzegalny w Firefly wątek polityczny (Północ vs. Południe), dla nas całkowicie neutralny, choć z pewnością dla części Amerykanów przynajmniej lekko kontrowersyjny.
Co prawda trzeba patrzeć na taki (wszech)świat dość pobłażliwym okiem, bowiem jego konstrukcja skutecznie opiera się zdrowemu rozsądkowi, prawdopodobieństwu i najprostszym prawom fizyki i ekonomii. Księżyce latają sobie w pustce bez przymocowania do gwiazd czy planet i składają się zazwyczaj z jednej albo dwóch wiosek, a mimo to dysponują ziemską florą, fauną, a nawet grawitacją i cyklami dnia i nocy. Statki przemierzające kosmiczne bezmiary dowiadują się o sobie na dwie minuty przed spotkaniem, a potem powoli, przez kilkanaście sekund, mijają się burta w burtę. Jakby tego było mało – kapitalnym pomysłem na zarobek jest na przykład szmugiel kilkudziesięciu sztuk bydła przez przestrzeń kosmiczną (przypomina się Elite/Frontier, prawda?). Ale nie ma co rozwodzić się nad absurdalnością rozwiązań przedstawionych na poszczególnych planetach – zamiast tego lepiej dać się porwać ich poetyce.
I chociaż taki świat ma swój niezaprzeczalny urok, największą zaletę serialu stanowi coś innego: bohaterowie.
Dziesięć niezwykłych postaci: cztery silne i niezależne kobiety, pięciu facetów nie zawsze kierujących się zdrowym rozsądkiem i jeden kosmiczny frachtowiec: kawał latającego złomu klasy świetlik (stąd tytułowy Firefly) nie zawsze reperowany na czas, ale kochany przez swoją załogę i dający im schronienie i zarobek. Jak w porządnych space operach bywa, po prostu ciężko je sobie wyobrazić bez tych statków kosmicznych i w sumie to nie wiadomo, czy głównymi bohaterami są ich dowódcy czy one same. I tak jak James T. Kirk nie istnieje bez USS Enterprise, a Bill Adama bez pancernika Galactica, tak Malcolm Reynolds jest przede wszystkim kapitanem Serenity.
Każdy z załogantów tego statku jest z innej parafii. Jednak przeżywanie wspólnych przygód na pokładzie metalowej drobiny sunącej przez przestrzeń wykształca w nich niezwykłe więzy lojalności, a nieustanne testowanie trwałości tych więzów stanowi jeden z zasadniczych wątków opowieści.
Mechanikiem pokładowym jest prześliczne delikatne dziewczę; pilotem – dość szybko panikujący dowcipniś; drugim oficerem twarda kobieta – żołnierz; do tego najemny zbir jako „specjalista od public relations”, luksusowa kurtyzana, kaznodzieja z przeszłością, genialny lekarz, telepatka z uszkodzonym mózgiem. I wreszcie nieco lekkomyślny kapitan, weteran przegranej strony w minionej wojnie. Facet, dla którego dobro ludzi znajdujących się pod jego komendą jest najważniejsze, nawet jeśli niekoniecznie ich lubi albo oni sami nie odwzajemniają tej lojalności.
„Zamknij tyle tak różnych postaci w ciasnych pomieszczeniach, uzależnij ich od siebie wzajemnie, wyposaż w niepokorne charaktery i błyskotliwe dialogi i każ wykonywać najprzeróżniejsze zadania” – to wydaje się – i jest – świetnym przepisem na szereg mniej lub bardziej dramatycznych sytuacji i przede wszystkim na solidną dawkę śmiechu. Bo co by nie mówić, Firefly jest przede wszystkim komedią. Czasami próbuje być poważniejszy, wzbudzić dreszcz emocji, albo nawet poruszyć jakieś ważne sprawy (np. emancypacja kobiet, rozwarstwienie społeczne, państwo opresyjne czy choćby wynikłe z ignorancji pogromy i stosy z czarownicami), ale tak naprawdę tylko się po nich prześlizguje. Mała dygresja: jeśli kogoś interesuje, jak w serialu science fiction można dobrze przedstawić poważne problemy społeczne – polecam nowe serie Battlestar Gallactica.
Wróćmy do naszego komediowego Firefly. Telewizja Fox, która go zamówiła i produkowała, nie doszła do porozumienia z Whedonem w sprawie wznowienia serialu nawet po tym, gdy po wydaniu na DVD jego popularność niesamowicie wzrosła. Zamiast tego, twórcy serialu poszli do konkurencji, Universal Pictures, gdzie nakręcili pełnometrażowy film kinowy, Serenity, który opatrzony złośliwym wobec Foxa hasłem „You can’t stop the signal” okazał się sporym sukcesem już w momencie premiery. W każdym razie w środowisku fanów serialu i krytyków branżowych.
Niestety, nawet szereg zdobytych nagród nie pomógł produkcji się zwrócić. To definitywnie zakończyło marzenia o dalszej historii załogi świetlika, i chociaż jeszcze przez kilka lat pojawiały się plotki o kontynuacjach, Joss Whedon konsekwentnie je dementował, nazywając te spekulacje „życzeniowym myśleniem fanów i aktorów”. Firefly żyje już tylko w sercach swoich wielbicieli, co zresztą od czasu do czasu gdzieś się w popkulturze przewija – ostatnio (8 lat po przerwaniu emisji!) w innym amerykańskim serialu, Community, pojawiła się scenka, w której dwóch przyjaciół deklaruje, że jeśli jeden z nich umrze, drugi upozoruje tę śmierć na samobójstwo spowodowane niesprawiedliwym zdjęciem Firefly z anteny; dr Sheldon Cooper z The Big Bang Theory uznał Ruperta Murdocha za zdrajcę gorszego niż Judasz a w Castle Nathan Fillion już kilka razy sparodiował Malcolma Reynoldsa, z pewnością pozyskując dla tej produkcji wielu fanów kosmicznego westernu. Sama historia serialu może mieć jednak poważniejsze konsekwencje – serwis internetowy TvTropes.com sugeruje zaistnienie „efektu Firefly” polegającego na tym, że widzowie nie próbują nawet angażować się w nowe seriale z obawy, że im się spodobają, po czym zostaną urwane w połowie. Co z kolei wpływa na spadek oglądalności i w konsekwencji ich zdejmowanie z anteny – w ten sposób sprzężenie zwrotne rośnie. Znamienne, że ten los dotknął wiele produkcji właśnie z telewizji Fox. A co z dalszymi losami twórców Firefly?
Sam Joss Whedon wraz z braćmi stworzył Dr. Horrible’s Sing-A-Long Blog – musicalową tragikomedię o naukowcu, który planuje zostać superzłoczyńcą. Przewidziane pierwotnie do dystrybucji internetowej dziełko spotkało się z powszechnym zachwytem i zostało wydane również na DVD i Blu-ray, jeśli jednak chodzi o zyski… przynajmniej nie przyniosło strat. I dobrze, bo to ciekawa pozycja, która rewelacyjnie kpi sobie (między innymi) z wrażliwości społecznej amerykańskich superherosów. Następną produkcją Whedona był Dollhouse, serial science fiction nakręcony znowu dla FoxTV, który też nie przetrwał dwóch sezonów (wspomniany efekt Firefly). Może to jednak i dobrze, bo szczerze powiedziawszy mało było w tym serialu zachwycających rzeczy, chyba jedynie Enver Gjokaj grający drugoplanową rolę Victora.
Za to kariery tych aktorów, którzy swoją sławę zdobyli między innymi dzięki rolom we Firefly potoczyły się – z punktu widzenia nerda i fana sf – bardzo ciekawie.
Odtwarzający główną rolę (czyli kapitana Malcolma Reynoldsa) Nathan Fillion zagrał między innymi Kapitana Młotka, superbohatera we wspomnianym Dr. Horrible, wystąpił też w świetnej parodii filmów pornograficznych PG Porn (ok, pierwszy odcinek tej parodii, właśnie z Fillionem, był świetny. Dalsze były już tylko coraz bardziej żenujące). Jeśli chodzi o większe role pierwszoplanowe, pojawił się w horrorze sf Slither i dwóch serialach: Drive, który wytrzymał 6 odcinków (tak, był produkowany przez FoxTV) i komediowo-kryminalnym Castle, który dla odmiany radzi sobie bardzo dobrze.
Alan Tudyk, który wcielił się w rolę Washa, pilota Serenity, ujawnił swoje talenty komediowe już wcześniej, gdy u boku Heatha Ledgera i Paula Bettany’ego zagrał w komedii kostiumowej Obłędny Rycerz (A Knight’s Tale). Wystąpił także w tytułowej roli w Ja, Robot – a przynajmniej jego głos i motion capture, bo cała reszta robota Sonny’ego była efektem komputerowym. Później zobaczyliśmy go też w kilku odcinkach w Dollhouse i V.
Trzeci z najcharakterystyczniejszych aktorów Firefly, grający bandziora Jayne’a Adam Baldwin (niespokrewniony ze słynnymi braćmi Baldwinami) jest mi obecnie najbliższy – mimo pięćdziesiątki na karku gra pułkownika Johna Casey’a, agenta w czynnej służbie w serialu Chuck, który jest inną pozycją obowiązkową dla geeków takich jak ja. Ta postać nawet miejscami przypomina Jayne’a – na pewno pod kątem zamiłowania do przemocy fizycznej i broni oraz lakoniczności. Fillion, Tudyk i Baldwin podkładali razem głosy w Halo 3 i Halo: ODST, gdzie podobno odtworzyli swoje role z Firefly, co prawie skłoniło mnie do kupienia XBoxa 360. Baldwina słychać także w Mass Effect 2 i DC Universe Online.
Jeśli chodzi o role żeńskie z Firefly, to i tutaj jest co pooglądać: grająca kurtyzanę Inarę Monica Baccarin pojawiła się w Stargate SG-1 i V, a prześliczna mechaniczka Kaylee (w tej roli Jewel Staite) w Stargate: Atlantis. Prawdziwą, chociaż nieco monotematyczną karierę zrobiła za to Summer Glau: po roli poddanej lobotomii River zagrała między innymi paranoidalną schizofreniczkę w 4400, nastolatkę-terminatora w The Sarah Connor Chronicles, genialną programistkę w Dollhouse i psychicznie niestabilnego sidekicka głównego bohatera The Cape. Niewiele tu ról normalnej, zdrowej dziewczyny. Nawet podczas gościnnego występu w Chucku zagrała osobę… emocjonalnie niedostępną, eufemistycznie mówiąc.
Firefly to przeszłość i nie ma co liczyć na wznowienie produkcji – ale jak widać fani tamtych bohaterów mogą wybierać w nowych serialach. Poza tym zawsze warto ponownie włożyć DVD do napędu i odświeżyć sobie wspomnienia.
Jakub Gwóźdź