The First Templar, „średniowieczny” slasher wyprodukowany przez Kalypso, został skreślony (szczególnie w naszym kraju), zanim jeszcze ktokolwiek miał okazję nie tylko w niego zagrać, ale nawet zobaczyć solidniejszy fragment rozgrywki. Na dość powszechną opinię o The First Templar najbardziej chyba wpłynęło porównywanie tytułu do serii Assassin’s Creed, sprowokowane zresztą przez samych twórców przez umieszczenie w trailerze czegoś na kształt charakterystycznego dla AC „skoku wiary” który, nawiasem mówiąc, w Pierwszym Templariuszu nie występuje.
Powodowany wrodzoną przekorą oraz zamiłowaniem do epoki nie mogłem się oczywiście powstrzymać przed zakupem tytułu i zobaczeniem na własne oczy gry, która wywołała tyle negatywnych komentarzy. Zatem rzecz pierwsza – The First Templar nie ma nic, ale to dosłownie nic wspólnego z serią Assassin’s Creed – inny jest model rozgrywki, jej mechanika, bohater i ton opowiadanej w niej historii. Jedynym wspólny punktem są występujący w obu tytułach Templariusze, ale Ubisoft nie ma przecież wyłącznych praw do ich nazwy, wizerunku i prezentowania szkarłatnych krzyży na białych płaszczach. Żeby zakończyć ten wątek: gra bułgarskiego studia nie jest nawet w jednej piątej tak dopracowana jak przygody Enzio, ale widać, że w największej mierze jest to kwestia budżetu, a nie braku umiejętności czy pomysłowości twórców.
The First Templar opowiada nam dzieje podróży jednego z setek podobnych mu rycerzy zakonników, zwykłego, by nie rzec „szeregowego” Templariusza o imieniu Celian. Ponieważ scenarzyści żonglują faktami historycznymi – Celian bierze udział w obronnie Akki (1291), której upadek oznaczał ostateczny kres Królestwa Jerozolimskiego, płynnie przechodzi się do Francji rządzonej przez Filipa Pięknego, by spróbować tam ujść pogoni oprawców, polujących na niedobitki Templariuszy po wydaniu królewskiego rozkazu o uwięzieniu wszystkich Świątynników (1307), – trudno powiedzieć, kiedy dokładnie dzieje się historia. Jednak jej podstawową kanwą jest likwidacja Zakonu i podjęta przez Celiana próba uratowania zgromadzenia. Jedynym narzędziem, z pomocą którego można tego dokonać jest – czytelnik wychowany na pop-kulturze nie będzie miał wątpliwości – dający nieśmiertelność i niewyobrażalną potęgę święty Graal, który, wedle legend krążących po europejskiej kulturze już od XIII wieku, znalazł się w posiadaniu Templariuszy. Zadanie Celiana polega na odnalezieniu relikwii – raz zdobytej, lecz tak dokładnie ukrytej, że nikt nie zna miejsca jej przechowywania.
Na pierwszy rzut oka banał, przytłoczony do tego jeszcze mechaniką trudno współgrającą ze szczególną intelektualna głębią, ale to właśnie opowieść o podróży Celiana jest najmocniejszą stroną gry. Fabuła rozwija się nieśpiesznie, niczym w XIX-wiecznej powieści, ale trud przebrnięcia przez pierwsze rozdziały bardzo się opłaci – nie zdradzając szczegółów napiszę tylko, że rozwój wydarzeń kompletnie mnie zaskoczył, zmuszając do wyrażenia podziwu przeciągłym gwizdnięciem, zarezerwowanym tylko dla najlepszych zwrotów akcji. Choć Celian (i towarzysze – gburowaty Rolad i ironiczna Marie) wydają się z początku nakreśleni zbyt grubą krechą, z czasem ich portrety stają się bardziej subtelne, zyskują indywidualne i unikalne cechy. Nawet najważniejszy szwarccharakter – dominikanin i wielki inkwizytor Wilhelm z Paryża (postać historyczna), którego w każdej innej grze pokazano by jako oszalałego, średniowiecznego faszystę upajającego się poczuciem władzy, okazuje się kimś zupełnie innym. W długiej, i mającej podstawowe znaczenie dla rozwoju historii rozmowie, przedstawia argumenty, które trudno będzie Celianowi odeprzeć – tak scenarzyści przygotowują nas na do wybrania jednego z dwóch możliwych zakończeń.
Największą uwagę (jeśli oczywiście ktoś zechce w przerwach pomiędzy dynamicznymi walkami zastanowić się nad drogą głównego bohatera) przyciąga sam Celian, nie bez powodu nazwany pierwszym Templariuszem. Ten wojownik bez skazy, wirtualne odzwierciedlenie ideału chrześcijańskiego rycerza jest sportretowany bez typowego dla naszych czasów szyderstwa. Wiara, traktowana najbardziej serio, jest mu tarczą i zbroją, dzięki której wychodzi cało z największych opresji. I co więcej, zawsze jest drogowskazem, dzięki któremu Celian potrafi podejmować słuszne decyzje. Dodatkowym bonusem fabularnym są fragmenty historycznych tekstów z epoki, obecne w grze pod postacią kamiennych tablic, niezbyt skrzętnie ukrytych przed wzrokiem gracza (ich odnalezienie jest dodatkowym, bonusowym zadaniem).
Niestety, choć The First Templar dysponuje typowym dla tytułów ze wschodniej Europy „naddatkiem fabularnym”, pozostałe elementy gry zdradzają wyraźne pospiech, niedopracowanie i nieco zbyt szczupły, jak na taką produkcję, budżet. Koncepcyjna praca grafików może budzić podziw, ale już wykonanie plansz, zbyt chropawe tekstury i, przede wszystkim, uboga galeria postaci, wciąż na nowo pojawiających się w grze w różnych, często odmiennych kontekstach, są przykrym estetycznym zgrzytem. Mechanika złożona z kilku elementów – slashera, skradanki, gry logicznej i zręcznościowej – jest niespójna. Raziłoby to mniej, gdyby twórcy mieli więcej wiary z inteligencję i sprawność użytkowników – skradanka jest banalnie prosta, elementy zręcznościowe przypominają te z drugiej odsłony Perskiego Księcia (jeśli je pod względem trudności podzielimy przez trzy), zagadki logiczne nie sprawiłyby kłopoty rozgarniętemu sześciolatkowi. Jedną z takich niewykorzystanych okazji jest strzelanie z trybuszetów – fajny pomysł, ale zrealizowany zbyt prosto i nieco „na doczepkę”. Na tym tle wyraźnie odróżnia się walka – zdecydowanie najlepiej dopracowany element rozgrywki – zręcznościowa, ale moim zdaniem stanowiąca większe wyzwanie, niż w przypadku przygód zakapturzonego Enzia. Zastosowano tu prosty, elegancki i łatwy do opanowania mechanizm, sama szermierka nie wygląda jak żywcem wycięta z chińskiego filmu (przynajmniej w wykonaniu Celiana i Rolanda), a udane sekwencje cięć są nagradzane efektownymi finiszerami.
The First Templar daje nam też możliwość gry w trybie kooperacji (którego nie miałem okazji sprawdzić) – tu ukłony dla programistów, którzy zdołali stworzyć mechanizm, dzięki któremu postać sterowana przez komputer nie tylko nie przeszkadza i nie gubi się po drodze, ale nawet bywa autentycznie pomocna. Dobrze też prezentuje się klimatyczna muzyka i pierwszorzędny voice acting.
The First Templar jest więc grą nierówną – ze świetną warstwa fabularną i ciekawymi postaciami, dobrym systemem walki, ale niezbyt urodziwą, niedoinwestowaną i chyba ukończoną w pośpiechu – brak tu wyraźnie tego ostatniego, nadającego połysk szlifu. Z czystym sumieniem polecić ją można miłośnikom epoki oraz amatorom zręcznościowych slasherów, jednak ci użytkownicy, którzy uważają serię o Asasynach za szczytowe osiągnięcie przemysłu gier wideo, powinni ją omijać z daleka.
Jan M. Długosz
Zalety: Walka, historia, muzyka i voice acting
Wady: Mieszana, zbyt prosta mechanika, graficzne niedoróbki
20 lipca o godz. 11:47 63466
Podoba mi się formuła recenzji. Przeczytałem ją jednym tchem, ale grę sobie daruję 😉
20 lipca o godz. 11:53 63467
@zapiskowiec
A dziękować, dziękować
mimo fajnego pomysłu, forma jednak zgrzyta, więc rozumiem w pełni.
Pozdrawiam
JMD
21 lipca o godz. 20:59 63479
Szkoda tej gry, szkoda… Większy budżet, więcej czasu – i mogłaby się przebić. Z drugiej strony jednak – kto w dzisiejszych czasach zaryzykowałby pieniądze na grę z ambitniejszą fabułą, w której inkwizytor nie jest ogarniętym żądzą władzy psychopatą? 🙂
21 lipca o godz. 21:12 63481
@Patefon
Z tym inkwizytorem to jest tak – z jednej strony słuszna uwaga, bo odruchy uwarunkowane tresurą medialną są już niemal bezwarunkowe. Z drugiej – jak się można dziś wyróżnić z tłumu inaczej, niż wyznaczeneim kursu pod prąd?
Pozdrawiam
JMD
24 lipca o godz. 23:16 63501
„ale niezbyt urodziwą, niedoinwestowaną i chyba ukończoną w pośpiechu – brak tu wyraźnie tego ostatniego, nadającego połysk szlifu.
Jakbym czytał o Call of Juarez The Cartel 😉
26 lipca o godz. 10:05 63508
@JMD
Warto o tym wspomnieć na najbliższym posiedzeniu zarządu Electronic Arts 😀
Pozdrawiam również
26 lipca o godz. 10:34 63509
@Patefon
A, co to, to nie – milion much i tak dalej 😉
JMD