Nurt science fiction zaczął radzić sobie z postępem informatyki. Fantastyka naukowa ignorowała rozwój IT przez jakiś czas, a cyberpunk był fantastyką nadrabiającą te braki.
Neal Stephenson
Kliknij na obrazek
Premiera najnowszego „Deus Ex” jest świetną okazją, aby odświeżyć sobie literackie pierwowzory gatunku. Najbardziej oczywistymi są pewnie powieści Gibsona (Williama, nie Mela) i P.K. Dicka, ale równie ważnym autorem jest Neal Stephenson. Ważnym, bo jak mało który pisarz science fiction stawia nacisk na słowo science w nazwie tego gatunku. Dla większości autorów (i scenarzystów) sf to w najlepszym wypadku mniej lub bardziej odległa przyszłość, w której istnieją pewne nieznane nam jeszcze technologie, które z kolei pozwalają na przedstawienie ciekawszego niż ten za oknem świata. Często też naukowcy i inżynierowie są po prostu w jakiś tam sposób odpowiedzialni za Straszne Zagrożenie, które wisi nad światem, a któremu zaradzi bohaterski i wysportowany „fizyczny”. Twórcy nie starają się specjalnie tych technologii usprawiedliwić czy tłumaczyć, zazwyczaj kierując się maksymą Artura C. Clarka, w myśl której dostatecznie zaawansowana nauka niczym szczególnym nie różni się od magii. Stąd zresztą taka popularność właśnie fantasy – gatunku, który od czytelnika (a tym bardziej od twórcy) nie wymaga tak dużo jak sf.
Dość to odległe od szlachetnej spuścizny Jules’a Verne’a. Tym bardziej więc na uwagę zasługują ci nieliczni, którzy wracają pojęciu „fantastyka naukowa” sens i treść: chociażby nasi rodzimi Lem i Dukaj, a z zagranicznych na przykład K. S. Robinson czy właśnie Neal Stephenson.
Kapitan Nemo na pokładzie Nautilusa.
Zwłaszcza ten ostatni w każdej swojej powieści składa hołd rozumowi i nauce: czy to będzie lekki i rozrywkowy thriller, czy powieść klasycznie cyberpunkowa, czy wojenna, czy wreszcie historyczna – w każdej z nich Stephenson udowadnia, jak wspaniałym narzędziem jest ludzki umysł. I jaką potężną bronią: choćby naszym wrogiem był obcy statek kosmiczny wyładowany bombami atomowymi, a my mielibyśmy kątomierz, warto postawić na homo sapiens, który się tym kątomierzem umie posługiwać.
***
Niemal wszystkie dzieła Stephensona cechuje niesamowita łatwość prezentowania specjalistycznej wiedzy laikom – i trzeba przyznać, jest to wiedza przedstawiona nad wyraz kompetentnie. Tu pozwolę sobie na małą dygresję: kino fantastyczne XX wieku przyzwyczaiło nas do tego, że Hollywood uważa widza za idiotę. Jeżeli pojawiały się jakieś kwestie techniczne, to albo był to totalny technobełkot a’la StarTrek, albo jakieś fizyczno-chemiczne absurdy typu dźwięk i aerodynamika w próżni. A gdy już pojawiał się w filmie temat komputerów i hackerów, wiedzieliśmy, że trzeba będzie zacisnąć zęby i pokornie znieść zażenowanie, które za chwilę nas ogarnie.
Neal Stephenson. Fot. Bob Lee, Flickr
I gdy już przywykliśmy do pełnych efektów specjalnych bzdurek typu Kosiarz umysłów czy Kod dostępu (albo polski Haker), pojawił się blockbuster, który wprawił w ekstazę widzów nie będących kompletnymi laikami. Oto ktoś w końcu odrobił lekcje i poważnie potraktował proces włamywania się do systemu operacyjnego, przy wykorzystaniu realnie istniejących programów, a nawet autentycznej znanej ówcześnie dziury w systemach uniksopodobnych. Ten film to Matrix: Reloaded. Być może ludzie chodzili na niego obejrzeć fajne walki i efekty specjalne, być może byli miłośnikami cyberpunku albo po prostu chcieli zobaczyć ciąg dalszy przygód Trinity, Morpheusa i Neo. Byli jednak tacy, dla których to właśnie ta kilkusekundowa scena hackingu była najważniejszym momentem całego filmu. Naiwnie wydawało się nam, że będzie punktem zwrotnym w traktowaniu informatyki przez kino… Niepoprawni marzyciele.
***
Wróćmy teraz do literatury: tu nie było może aż tak źle, ale też nie było wiele lepiej – w najlepszym razie mieliśmy do czynienia z poetycką wizją cyberprzestrzeni, zazwyczaj jednak bohater siadał do klawiatury i odprawiał swoje hokus-pokus. Więc gdy Neal Stephenson wydał Cryptonomicon, dla skromnego informatyka specjalizującego się w ochronie danych (Yours Truly), było to jak objawienie: to tak w ogóle można? Takim łatwym i przystępnym językiem opowiadać o kryptografii i ogólnie informatyce, mówiąc jednocześnie nadspodziewanie kompetentnie i z sensem? Co prawda autor pozwalał sobie na drobne odstępstwa od rzeczywistości (np. pisząc o systemie Finux zamiast Linux), ale była to raczej taka autorska maniera – same szczegóły techniczne (na przykład sterowanie częstotliwościami kineskopu) były już opisane nadspodziewanie zgodnie z rzeczywistością.
Cryptonomicon jest opowieścią toczącą się między innymi w czasach II wojny światowej, gdy rodziła się informatyka taka, jaką ją znamy obecnie – ale badania historii tej dziedziny zawiodły autora dużo dalej w przeszłość, gdy najważniejsze podwaliny pod IT kładli barokowi myśliciele i naukowcy z Gottfriedem Leibnizem na czele. Właśnie tym ludziom, filozofom naturalnym, Stephenson poświęcił swoje największe jak do tej pory dzieło: liczący w sumie prawie trzy tysiące stron Cykl Barokowy – epicki monument barwnie przedstawiający historię wielkich wynalazków i odkryć naukowych przełomu XVII i XVIII wieku, które doprowadziły do nastania wieku pary i rewolucji przemysłowej.
***
Za najbardziej cyberpunkową powieść Stephensona uważa się Zamieć – między innymi dlatego, że najbliżej jej do klasycznego cyberpunku Gibsona czy Dicka. Akcja toczy się w niedalekiej przyszłości (z punktu widzenia roku 1992, kiedy książka była publikowana, teraz to już przeszłość) pełnej bajeranckich gadżetów i wszechobecnych korporacji, które rządzą społeczeństwami i spychają na dalszy plan instytucje państwowe.
Literatura science fiction nie znosi zbyt dobrze próby czasu i dość szybko zaczyna trącić myszką. Rzeczywistość często przekracza wizje fantastów i zmienia nasz tryb życia w inny sposób niż pisarzom się wydawało, albo zachowuje stasis tam, gdzie ci spodziewali się dramatycznych zmian. Zamieci też to zjawisko nie ominęło, ale Stephenson skonstruował tę powieść tak, aby wyglądała na historię alternatywną: przedstawiona Ameryka początku XXI wieku jest tak inna od faktycznej, że zmiany społeczne, które doprowadziłyby takiego jej wyglądu musiałyby się zacząć na długo przed wydaniem książki.
Poza tym… jaka Ameryka? Ameryka w Zamieci się sprywatyzowała, włącznie z Centralną Agencją Wywiadowczą. Rząd federalny teoretycznie istnieje, ale ma postać rachitycznej mieszanki biurokracji i paranoi, bez żadnej realnej władzy: autostrady, policja, a nawet wojsko są w prywatnych rękach, a poza federalnymi nikogo nawet nie obchodzi, kto jest aktualnym prezydentem.
Samurai, nie uliczny, lecz prawdziwy, japoński i XIX-wieczny. Wikipedia
Społeczeństwo żyje w republikach rozproszonych – osiedlach porozrzucanych po całych Stanach i zarządzanych czy to przez anarchistyczne komuny, czy przez korporacje. Jest to wizja mocno przesadzonego libertarianizmu i Stephenson od pierwszych akapitów daje do zrozumienia, że mamy do czynienia z karykaturą i że trzeba na pewne przedstawione w książce obrazy patrzeć z przymrużeniem oka. Główny bohater, nazywający się nomen omen Hiro Protagonista, jest genialnym programistą, który po początkowych sukcesach porzucił swój zawód i chwyta się przeróżnych doraźnych zajęć, z pracą dla CIA na czele. Jest przy okazji jednym z najlepszych szermierzy na świecie i w ogóle „z możnymi tego świata o wielkie stawki gra”. Jego przeciwnikiem jest z kolei Aleut nienawidzący Ameryki, który wstrzelił sobie w czaszkę elektrody EEG i jeździ wszędzie ze skradzioną bombą wodorową. Gdyby zginął – elektrody zdetonują bombę. Suwerenne mocarstwo atomowe i jeden z najfajniejszych czarnych charakterów w literaturze sf w jednym.
Ciekawe jest to, że mimo tych wszystkich przerysowań, Stephensonowi udało się w tej konkretnej książce przewidzieć powstanie pewnych technologii, o których w 1992 roku można było co najwyżej marzyć: przede wszystkim metawers – odpowiednik cyberprzestrzeni Gibsona – jako internetowy program, pozwalający na interakcję graficznych awatarów w zasymulowanym trójwymiarowym świecie okazał się stosunkowo bliskim odpowiednikiem Second Life (to Zamieć zresztą spopularyzowała samo słowo awatar jako określenie „internetowego ja”), tej książce też pojawił się pierwowzór Google Earth (jeden z twórców tego programu będzie potem mówił w wywiadzie, że Zamieć była jedną z inspiracji). Z kolei archiwum wiedzy CIA/Biblioteki Kongresu, cały czas uaktualniane przez użytkowników, przypomina nieco naszą Wikipedię.
Tam natomiast, gdzie wizja przyszłości drastycznie mija się z rzeczywistością, ciężko mieć pretensje do autora, bo jego ulubionymi środkami stylistycznymy są ironia i hiperbola i czasami wręcz trudno powiedzieć, czy to co czytamy, jest żartem, czy jest pisane na serio – w końcu Zamieć jest w pewnym sensie parodią. Bo jak traktować stwierdzenie, że „Są tylko cztery rzeczy, które robimy [Amerykanie] lepiej od innych: muzyka, filmy, oprogramowanie i błyskawiczny dowóz pizzy”? O ile o muzyce i filmie przeciętny mieszkaniec Stanów pewnie ciągle mógłby tak powiedzieć, to produkcję software’u Amerykanie już dawno zoutsource’owali na cały świat. Od Peru przez całą Europę po Japonię, z wielkim centrum w Bangalore. Po zestawieniu jednak z błyskawicznym dowozem pizzy, czytelnik zaczyna wątpić, czy całe zdanie traktować serio, prawda?
***
W Zodiaku, Zamieci, Diamentowym wieku, Cryptonomiconie czy Peanatemie Neal Stephenson mniej lub bardziej jasno wyraża niechęć do przeróżnego rodzaju organizacji państwowych, biznesowych czy prawnych, przedstawiając je jako w najlepszym razie niekompetentne biurokracje, a w najgorszym jako opresyjnych szkodników blokujących postęp cywilizacyjny. W każdej z tych książek jednostki walczą z systemem tak naprawdę dla dobra tego systemu (albo raczej dla dobra ludzi, którzy są w jego władaniu). Przy czym robią to w miarę możliwości bez użycia przemocy. Znamienne jest tu zdanie z Cryptonomiconu, z dyskusji o powszechnym dostępie do broni palnej: „Kiedy trzymasz coś takiego w ręku, czyścisz lufę i wtykasz naboje do magazynka, naprawdę jasno uświadamiasz sobie, że to ostatnia, rozpaczliwa deska ratunku. Rozumiesz, jeśli sprawy zajdą tak daleko, że będziemy strzelać do ludzi i vice versa, znaczy to, że wszystko spieprzyliśmy. Sprawiło to, że jeszcze bardziej starałem się zadbać, byśmy mogli się obejść bez broni.”
Zamiast tego, bohaterowie Stephensona do swojej walki wykorzystują naukę i udowadniają, jak istotna jest znajomość dziedzin ścisłych: zwłaszcza postcyberpunkowy Diamentowy wiek i najnowsza książka, Peanatema, są pięknymi argumentami za wprowadzeniem obowiązkowego egzaminu z matematyki na maturze.
Poznański monument ku czci polskich kryptologów. Fot. Ziko, Wikipedia
W Cyklu barokowym jedna z głównych postaci, Eliza, użyła kodu zwanego szyfrem Bacona, aby ukryć informacje w hafcie krzyżykowym: jeżeli krzyżyk miał najpierw nitkę lewoskośnie był jedynką, jeśli prawoskośnie – zerem. W ten sposób każde pięć krzyżyków odpowiadało jednej literze wiadomości. Zdjęcie na górze strony przedstawia łamaczy szyfrów przeszkolonych podczas pierwszej wojny światowej przez Williama i Elizebeth Friedmanów, małżeństwo genialnych kryptoanalityków. Patrząc w bok (jedynka) lub prosto (zero) przekazują wiadomość: „wiedza jest potęgą”. Na ostatnie „r” brakło czwórki ludzi, a jeden z żołnierzy-matematyków się po ludzku pomylił, ale w ten sposób wymowa zdjęcia jest jeszcze dobitniejsza.
Bez pracy tych umieszczonych na zdjęciu geniuszy nie byłoby szeregu zwycięstw alianckich z obu wojen światowych (tak samo jak bez pracy polskich matematyków z Biura Szyfrów nie byłoby ani Cudu nad Wisłą ani złamania Enigmy). To ludzki rozum rozświetla mroki dziejów i przynosi zwycięstwo tam, gdzie tępa siła zawodzi. To ludzki rozum dał nam telefony komórkowe, samoloty i penicylinę. Pamiętajmy o tym, gdy twórcy kolejnej gry wcisną nam fabułkę, w której „naukowy eksperyment wymknął się spod kontroli”.
Jakub Gwóźdź