2009 był rokiem wielu obietnic, niewielu innowacji i ogólnego wyciszenia spowodowanego kryzysem, który branży gier mocno dał się we znaki (liczne zwolnienia, zamknięte studia oraz gorące premiery, które się nie odbyły). Większość wydawców zwolniła obroty, ścięła plany wydawnicze, koncentrując się raczej na sprawdzonych tytułach niż nowych markach. Zaryzykuję wręcz stwierdzenie, że ubiegły rok upłynął pod znakiem stagnacji. Nie doczekaliśmy się żadnego przełomu, nie pojawiły się tytuły, które niczym „Cywilizacja” czy „Doom” na stałe zapisały się na kartach historii gier wideo.
A co z „Modern Warfare 2”, mógłby ktoś zapytać. Przecież gra pobiła rekord otwarcia, a do tego wzbudziła sporą dyskusję na temat granic tego, co mogą, a czego nie mogą pokazywać twórcy. Zgadza się. Tyle tylko, że rekord najnowszego dzieła Infinity Ward był praktycznie przesądzony, biorąc pod uwagę popularność serii oraz silną akcję marketingową. Gra nie wyznaczała nowych kierunków, nie inspirowała. Powieliła natomiast sprawdzone pomysły, ukazując je w możliwie najbardziej spektakularny sposób. Zupełnie jak „Uncharted 2” czy filmowy „Avatar”.
A scena z lotniskiem, która „przypadkiem” dostała się do mediów tuż przed premierą? Cóż, nic tak nie zapewnia darmowej reklamy jak głośny skandal, ale to nie pierwsza i nie ostatnia gra, która była promowana w kontrowersyjny sposób. Spójrzmy choćby na kampanię marketingową „Dante’s Inferno”. EA postawiło na szokowanie, po pierwsze nazywając grę inspirowaną „Boską komedią” jej adaptacją, po drugie – pozorując protesty podczas prestiżowych targów E3, by w końcu, po trzecie, naśmiewać się z religijności w fikcyjnej grze „Mass, We Pray”. Kampania spotkała się z dużym sprzeciwem ze strony graczy, którzy dawali upust swojemu niezadowoleniu, pisząc setki krytycznych komentarzy, wpisów blogowych czy artykułów. W dobie kryzysu, gdy jednym z rozwiązań na przeczekanie gorszego okresu jest obniżenie nakładów na marketing, wywołanie skandalu wydaje się wcale niezgorszym pomysłem.
Zmagając się z deficytem budżetowym spowalniającym proces produkcji, a także zdając sobie sprawę z obniżonego popytu, wydawcy przenieśli sporo gorących tytułów na 2010 rok, doprowadzając do wyjątkowej sytuacji, w której pierwszy kwartał nie będzie ustępował ostatniemu – świątecznemu. Żeby jednak nie zrazić do siebie graczy, musieli zadziałać w inny, nie tak kosztowny, ale nie mniej skuteczny sposób: rozbudzając wyobraźnię. Stąd też zapowiedzi projektu Natal w przypadku X360 czy nowego systemu kontroli w przypadku PS3. Ta oczywista próba wykrojenia kawałka tortu z nazwą casual zostanie podjęta dopiero za kilka miesięcy, ale zapowiedzi i liczne wypowiedzi twórców wystarczyły, by zachęcić do dyskusji.
Najciekawszym moim zdaniem wydarzeniem była premiera „Brütal Legend„, może nie najlepszej gry ubiegłego roku, ale zdecydowanie interesującej i to z co najmniej kilku powodów. Stoi za nią genialny Tim Schafer, twórca niezapomnianego „Monkey Island”, „Grim Fandago” czy nieco niedocenionego przez graczy „Psychonauts”. Nie to jest jednak najważniejsze. Najbardziej intryguje fakt, że gra, która została stworzona z myślą o dość wąskiej grupie odbiorców (starsi fani metalu), została wydana przez jednego z wydawniczych gigantów, EA. A stało się to w czasie, kiedy większość firm nastawiona była na bezpieczne sequele. Niestety, sądząc po niezbyt dobrych wynikach sprzedaży, „Brütal Legend” może stać się ostatnim podobnym tytułem, a Schafer może mieć problemy ze znalezieniem dofinansowania dla swojej nowej produkcji. Koniunktura wyraźnie nie sprzyja odmienności i oryginalności.
Ostatni rok to również dynamiczny rozwój wszelkiej maści DLC. Praktycznie każda gra doczekała się dodatków, które w mniejszym lub większym stopniu urozmaicają wrażenia z rozgrywki. Niestety nie każdy wart jest swojej ceny. Czasami, jak na przykład w przypadku „Resident Evil 5„, do sklepów trafił produkt niejako wybrakowany, bo pozbawiony trybu, który można otrzymać dopiero za dodatkową opłatą. Twórcy gier, zamiast przykładać się do przygotowania satysfakcjonującego i pełnego produktu, zaczęli po prostu wycinać z niego pewne elementy, każąc sobie za nie dodatkowo płacić. Nie jest to zbyt eleganckie rozwiązanie. Na szczęście zdarzają się wyjątki. Takimi z pewnością są oba rozszerzenia do „GTA IV”, które swoją obszernością i wykonaniem mogą zawstydzić niejedną pełną grę. Rockstar pokazał, że DLC może zarówno wnieść do podstawowej wersji gry nowe elementy rozgrywki, jak i przedstawić jej fabułę w zupełnie innym świetle.
Jeżeli już mowa o dodatkach, nie sposób nie wspomnieć o oryginalnej koncepcji Ubisoftu, który wspomógł promocję swojego głównego tytułu 2009 roku, „Assassin’s Creed 2„, trzema filmami krótkometrażowymi wprowadzającymi w fabułę gry, a także pomagającymi lepiej zrozumieć przedstawione w niej wydarzenia. Samym filmom daleko do oskarowego poziomu. Można jednak traktować je w kategoriach ciekawostki, która być może kiedyś, w przyszłości, stanie się szerszym trendem.
Wspomniana już strategia wydawania sprawdzonych, bezpiecznych tytułów obróciła się przeciwko wydawcom, przynajmniej w przypadku gier muzycznych. Olbrzymia popularność „Guitar Hero” doprowadziła do istnego wysypu gier eksploatujących markę do cna. A że mechanika rozgrywki tego typu produkcji nie należy do zbytnio skomplikowanych i modyfikowalnych, doczekaliśmy się po prostu kilku tematycznych zestawów piosenek, które – po wzbogaceniu o niewiele ponad kosmetyczne zmiany i nadaniu nowego tytułu – trafiły na półki sklepowe. Rynek się nasycił. Gatunek jest jednak na tyle nośny, że ma szansę pozostać popularnym, o ile wydawcy nie będą zasypywali rynek dziesiątkami tytułów. Jedno „Guitar Hero” w roku zupełnie wystarczy.
Ubiegły rok był rokiem obietnic. Obecny to czas na ich realizację. Czeka nas bitwa o casuali toczona między Sony a Microsoftem, z Nintendo przyglądającym się z boku, choć pozostającym wciąż na niezagrożonej pozycji. Zapaleni gracze otrzymają dawno wyczekiwane tytuły, takie jak „God of War 3”, „Splinter Cell: Conviction”, „Heavy Rain” czy „Halo: Reach”. Poszukujący innowacyjności znajdą ją w produkcjach niezależnych dostępnych w systemach dystrybucji cyfrowej. Każdy dostanie coś dla siebie. Czy jednak doczekamy się prawdziwego przełomu? Szczerze wątpię, choć życzę sobie i wam, bym się mylił.
Artur Falkowski
12 maja o godz. 9:52 1019308
Zawsze się coś obiecuje, a potem… czar prysł. Oby już tak nie było!