To nie będzie Gabriel Knight. To nowa, całkiem inna gra Jane Jensen. Nareszcie. Niektórzy już widzą oczyma duszy czołówki gazet: POWRÓT KRÓLOWEJ GIER PRZYGODOWYCH. – Jaki powrót? – pytają inni. – Chyba raczej emigracja. Gra słynnej amerykańskiej projektantki ukazuje się w Europie, gdy dystrybutor w USA wciąż nieznany. – Co za królowa? – dziwi się młodzież. – Kim w ogóle jest ta pani?
Dla jednych z definicji autorka arcydzieł, dla drugich uzurpatorka, którą chciałoby się zrzucić z tronu. Jednych i drugich trudno będzie zadowolić, tym bardziej że wielokrotnie przekładana data premiery podniosła poprzeczkę oczekiwań; skoro ten diament tak długo szlifowano, niech nas teraz olśni swym blaskiem. W rzeczywistości upływający czas nie działał na korzyść gry, ponieważ w większości został zmarnowany. Choć oficjalnie zapowiedziano GM w 2003 roku, właściwa produkcja nie trwała wcale siedem lat, jak można by sądzić. Pierwotny amerykański wydawca wycofał się z racji kłopotów finansowych, nie znalazłszy nawet dewelopera. Prace rozpoczęły się dopiero jesienią 2006 roku, gdy sprawy wziął w swoje ręce producent niemiecki. Niestety, wykonanie gry zlecił małemu węgierskiemu studiu, które nie poradziło sobie z tym wyzwaniem. Etap mniej lub bardziej efektywnej produkcji rozpoczął się dopiero w 2008 roku, gdy funkcję dewelopera przejął francuski Wizarbox. Aby nie zaczynać wszystkiego od zera, postanowiono wówczas znaleźć rozwiązania kompromisowe; trzeba było zaniechać realizacji niektórych pomysłów autorki, zapomnieć o wersji na Wii, ograniczając się do PC i Xboxa.
Trudno się oprzeć wrażeniu, że nie był to priorytetowy tytuł dla nikogo oprócz rzeszy wiernych fanów. Świadczy o tym również brak należytej oprawy marketingowej oraz szereg niezrozumiałych, fatalnych dla losów projektu decyzji. Jak wytłumaczyć na przykład przesunięcie premiery oryginalnej wersji angielskiej na luty przyszłego roku, skoro w listopadzie gra ukazała się na rynku niemieckim i aktualnie wychodzi w paru innych krajach europejskich? Dlaczego w takim razie edycja niemiecka zawiera pełną angielską wersję językową? Odpowiedzi poznamy może wówczas, gdy ktoś kiedyś napisze „postmortem” o kulisach powstawania Gray Matter, a będzie to zapewne pełna dramatyzmu opowieść na miarę homeryckiej epopei.
Odyseja Jane Jensen trwa nadal, wszak jej łódź nie dobiła jeszcze do brzegów ojczystej Itaki, ale w Europie świętujemy już wydanie jej pierwszej gry przygodowej po jedenastoletniej przerwie. Od premiery Gabriela Knighta 3 nie tylko zmienił się rynek, ale wyrosło też nowe pokolenie graczy, nieświadomych wcześniejszych dokonań autorki. Niedawno jeden z internetowych serwisów zapowiedział Gray Matter mniej więcej tymi słowy: „Zapewne nazwisko Jane Jensen nic wam nie powie, ale jeśli dodam, że współtworzyła Women’s Murder Club, zabrzmi znajomo, prawda?” Autor tej kuriozalnej wizytówki odwołuje się do cyklu gier opartych na motywach powieści Jamesa Pattersona, do których Jane pisała dialogi i projektowała zagadki. Nigdy nie opuściła branży, ale ostatnie lata poświęciła głównie tworzeniu niezwykle popularnych obecnie gier typu HOG (hidden object game), wzbogacając je elementami przygodówek.
Jej romans z grami typu casual budził u fanów zazdrość, a zarazem niepokój, uzasadniony o tyle, że ona sama wielokrotnie deklarowała chęć zbliżenia się do masowego odbiorcy i stworzenia gry przystępnej nie tylko dla wąskiego kręgu doświadczonych graczy. Czy Jane aby nie zapomniała, jak się robi prawdziwe gry przygodowe? Czy Gray Matter nie okaże się krótka, prosta i banalna? Wystarczy odwiedzić Dread Hill House, by odetchnąć z ulgą: to pełnowymiarowa gra przygodowa w klasycznym stylu, ze wszystkimi atrybutami gatunku. Na każdym kroku rozpoznajemy ślady Jej ręki; w kreacji świata, prowadzeniu fabuły, portretowaniu postaci, projektowaniu zagadek. Nie da się ukryć, że to autorska gra Jane Jensen, nawet jeśli tym razem w wersji light. Tylko ona potrafi tak snuć opowieść i utrzymać idealną równowagę między eksploracją, fabułą a zagadkami, przy czym te ostatnie wedle z jej koncepcji nie mają prawa przeszkadzać w odkrywaniu fabuły. Dla mnie najbardziej magiczne – i to słowo jest tutaj na miejscu – były chwile cudownej dezorientacji pod koniec rozgrywki, gdy okazało się, że stara dobra Jane potrafi jeszcze zaskakiwać.
Gray Matter to spotkanie po latach nie tylko z JJ, ale również z jej mężem, Robertem Holmesem, którego kompozycje niekiedy przywoływać będą skojarzenia z muzyką serii Gabriel Knight. Tym razem Robert nie tylko skomponował kilka motywów do ścieżki dźwiękowej, ale wystąpił wraz z zespołem The Scarlet Furies, czyli swą reaktywowaną po latach kapelą z czasów młodości. Usłyszymy też głos (bardzo przyjemny zresztą) kolejnego pokolenia rodu Holmesów, jako że wokalistką w zespole jest córka Roberta, Raleigh.
The Scarlet Furies
Na przekór przeciwnościom Gray Matter trafia powoli do rąk graczy. Przyjdzie jej się jeszcze zmierzyć z najtrudniejszym przeciwnikiem, jakim zapewne okaże się… Gabriel Knight. Przed laty Jane Jensen ustanowiła standardy, którym teraz sama musi sprostać, nawet jeśli od początku uprzedzała, że zamierza zacząć od nowa i opowiedzieć zupełnie inną historię. „To nie będzie Mabriel Smight” – zastrzegała się w wywiadach. Nie oczekujmy więc spotkania z Gabrielem (choć może odnajdziemy ślady Grace i Tima Curry), powitajmy Samantę Everett i Davida Stylesa. Na pozór dzieli ich wszystko: młoda Amerykanka i Anglik w średnim wieku, wędrowna specjalistka od sztuczek magicznych i neurobiolog z ośrodka badania zaburzeń poznawczych. Nie chodzi tutaj jednak o banalne przeciwstawienie magii i nauki, bo może się okazać, że naukowiec uwierzy w duchy, a iluzjonistka będzie twardo stąpać po ziemi. Oboje są podobnie poturbowani przez życie i skrywają bolesne wspomnienia z przeszłości. Jane uchyla rąbka tajemnic Samanty w opowiadaniu Twas the Night Before (angielski oryginał, fanowskie tłumaczenie), przedstawiającym jej losy na kilka miesięcy przed akcją gry. Lektura tej wigilijnej opowieści rzuca ciekawe światło na bohaterkę i stanowi znakomite wprowadzenie w klimat Gray Matter.
Jane Jensen powiedziała kiedyś żartem, że chyba ma w mózgu przerośnięty receptor niesamowitości, co tłumaczyłoby jej skłonność do motywów niezwykłych i tajemniczych, jak voodoo, likantropia, kod Tory. Tym razem próbuje spojrzeć na zjawiska paranormalne z racjonalnego punktu widzenia. Hipoteza o wpływie umysłu na materię weryfikowana jest w wyposażonym w nowoczesną aparaturę laboratorium dra Stylesa. Kiedy zwerbowani przez Samantę ochotnicy wyobrażają sobie wykonywanie określonych czynności, David obserwuje zmiany w aktywności ich mózgów. Co się stanie, gdy myśli uczestników eksperymentu niespodziewanie znajdą gwałtowne odzwierciedlenie w rzeczywistości?
Od początku Gray Matter projektowana była jako pierwsza część serii, więc choć stanowi zamkniętą fabularnie całość, należy ją traktować jako wstęp do dalszego ciągu, przedstawienie postaci i prezentację problematyki planowanego cyklu. Dlatego nie uda nam się tym razem otworzyć wszystkich drzwi w Dread Hill House ani poznać całej prawdy o bohaterach. Jane celowo zostawia sobie otwarte furtki, by w przyszłości dowolnie rozwijać wybrane wątki. Zapewnia, że ma wiele pomysłów na kontynuację i gotowa jest rozpocząć pracę od zaraz, najchętniej z tym samym, sprawdzonym zespołem. Może właśnie ze scenariusza następnej części wypadła ta kartka, którą zobaczymy porwaną przez wiatr… Oby się wkrótce znalazła, bo po ukończeniu Gray Matter nieuchronnie rozpoczyna się czekanie na nową grę Jane Jensen.
tetelo
Autorka prowadzi blog o grze Gray Matter
29 listopada o godz. 16:20 56923
Będzie pełna recenzja? Jeśli tak, to bardzo prosiłbym o zwrócenie uwagi także na jakść polonizacji.
2 grudnia o godz. 10:49 57051
Polskiej wersji nie miałam jeszcze w ręku, więc pozostaje mi ufać obietnicom wydawcy, że zapewnił profesjonalne tłumaczenie. Nie zmienia to faktu, że każda lokalizacja gry tak bardzo osadzonej w angielskim jest problematyczna i na dobrą sprawę wymaga komentarza filologicznego.
To kolejna ironia losu. Gdy JJ zabierała się do pracy, projektowała z myślą o odbiorcy anglojęzycznym, bo wówczas liczył się głównie rynek amerykański. Dziś USA to zdominowana przez mainstream prowincja (żeby nie użyć dosadniejszego określenia), a legendarni twórcy spod znaku Sierry czy Lucas Arts pielgrzymują do Europy, by w Niemczech tworzyć przygodówki. Jeszcze parę lat temu nikomu się nie śniło, że GM ukaże się najpierw po niemiecku, potem zawędruje do Hiszpanii, Polski, Czech i Francji, a sfrustrowani Amerykanie będą szturmować niemieckie sklepy online, gdzie nawet instrukcji obsługi po angielsku brak.
2 grudnia o godz. 11:07 57052
@tetelo
I dobrze im tak, przebrzydłym imperialistom, za ich dominację kulturową, niech się dowiedzą, że są i inne języki. Kiedyś kupiłem na amerykański ebayu poważną historyczn książkę. Sprzedawca, który dowiedział się że jestem z Polski, pożegnał mnie słowem „daswidania”. Oj, bardzo mi się niemiło zrobiło 😉
Swoją drogą ciekawe, czy polską przygodówkę, taką dajmy na to „Ostatni zajazd na Litwie”, też trudno byłoby przetłumaczyć na amerykański?
JMD
2 grudnia o godz. 11:58 57054
Skoro jest już strategia Ogniem i Mieczem, to i Ostatni Zajazd wkrótce będzie, zapewne w formie strzelanki 😉
Ja wolałabym raczej „Złamany miecz Horeszków”, „Grzechy Stolnika, krew Robaka” lub przynajmniej „Tajemnice starego zamczyska”.
Twój przykład nie jest wcale od rzeczy, bo Gray Matter zawiera bardzo zgrabne odwołania do klasyki literatury angielskiej.