Kto jeszcze nie poznał Little Inferno , powinien czym prędzej nadrobić zaległości, unikając (jak ognia) czytania recenzji i słuchania cudzych opinii. Lekturę niniejszego artykułu stanowczo odradzam. Ewentualnie można obejrzeć zamieszczony tutaj zwiastun filmowy i rzucić okiem na ilustracje, ale z tekstem wolno się zapoznać tylko tym, którzy już spalili wszystkie swoje zabawki i napatrzyli się w ogień do woli.
Specjalne środki ostrożności są niezbędne z tej przyczyny, że satysfakcja z tego spotkania zależeć będzie po części od czynnika zaskoczenia. Przyjemnie poczuć mrowienie podczas samodzielnego odkrywania niuansów i zgłębiania płaszczyzn interpretacji; nie ma to jak samemu zacząć podejrzewać, a potem upewniać się, że gra nie jest tym, czym się zdaje, by w końcu niecierpliwie czekać na odkrycie pointy. Piszący o niej inteligentni recenzenci dokonują cudów zręczności i osiągają wyżyny dyskrecji, starając się zaciekawić czytelnika, a zarazem nie zdradzić zbyt wiele. Tymczasem pozostali (oni właśnie zmobilizowali mnie do podjęcia tematu) nie mają skrupułów w przedstawianiu zarzutów: że nie dorasta do pięt poprzednim dokonaniom autorów (znakomita World of Goo!), że krótkie i słabe, a w ogóle to jakiś „każual”.
Zwłaszcza to ostatnie słowo w języku graczy stanowi poważny zarzut, bo oznacza grę, w którą może zagrać każdy, nawet – to już prawdziwa obelga – zwykła gospodyni domowa. A wiadomo przecież, że każdy może czytać książki lub oglądać filmy, ale granie to rozrywka dla wtajemniczonych, wymagająca doświadczenia i wyższych umiejętności. „Zarzut” przystępności jak najbardziej słuszny, rzeczywiście wystarczy tylko usiąść i klikać, choć przyda się jeszcze znajomość angielskiego. Na niekorzyść gry przemawia również ta okoliczność, że da się ją ukończyć w jeden wieczór. I to racja; pierwsze przejście zajęło mi pięć godzin, drugie tylko trzy, ale że wciąż nie rozwiązałam wszystkich kalamburów, więc codziennie wieczorem wrzucam coś do kominka, a nuż tym razem się uda. Licznik w grze wypomina mi już kilkanaście godzin strawionych w ogniu, a to nie koniec, bo do rozwiązania pozostało jeszcze parę zagadek.
Niestosowność pisania o Little Inferno bierze się stąd, że jej konstrukcja opiera się na metaforze, którą każda próba opisu spłaszczy i zniszczy, a rozbiór na czynniki pierwsze przypominać będzie szkolne „co autor chciał przez to powiedzieć”. Nie chcę tego robić, ale trochę będę, bo ktoś powinien, zresztą ostrzegałam. Nie znam co prawda zamysłu autorów, ale odbieram pewien przekaz, mniej lub bardziej oczywisty. Metafora, z definicji pozbawiona jednoznaczności symbolu, pozwala na wielość interpretacji, zwłaszcza gdy rozpina się na kilku płaszczyznach, jak w tym przypadku. Metaforycznie da się tu odczytać niemal wszystko, w tym samą sytuację, czynności, przedmioty i postaci, każde z osobna i razem wzięte; wewnętrzne ciepełko i pogodę na zewnątrz, obowiązkowy w każdym domu kominek, wpatrywanie się w ogień i palenie, a także to, co do pieca wkładamy, czy nawet odwrócenie się od płomieni i wyjście z domu.
Na poziomie najbardziej dosłownym to rzeczywiście niezbyt wymagająca, ale przyjemna zabawa polegająca na wrzucaniu przedmiotów z katalogu do ognia i obserwowaniu, jak płoną, a palą się pięknie i różnorodnie, niekiedy z dodatkowymi efektami specjalnymi. Pouczającą, a momentami wymagającą rozrywką jest łączenie ich w zestawy i rozwiązywanie słowno-obrazkowych szarad. Zwraca uwagę dopracowanie szczegółów, w tym realistyczny, przyciągający wzrok ogień. Zachwyca poetycki pogodynek, ale też sam ekran powitalny z trwającą w zawieszeniu płonącą zapałką i muzyką Kyle’a Gablera. Śmieszą, a czasem zaskakują celnością opisy towarów z katalogu (np. definicja chmury internetowej), wśród których znajdziemy zwykłe zabawki i przedmioty znaczące, także związane ze światem gier. Tu wznosimy się na jedną z wyższych płaszczyzn interpretacji: Little Inferno to gra autorefleksyjna („meta-gra”), której tematem są gry, gracze i granie.
W dostrzegalnej na pierwszy rzut oka warstwie wizualnej oraz ze względu na mechanikę pozostaje satyrą na proste, ale wciągające w kompulsywne klikanie gierki społecznościowe, sprytnie wykorzystujące ludzkie słabości i psychotechniczne tricki, by zarobić na klientach. W głębszym sensie uzmysławia, że równie trywialna jest większość tzw. prawdziwych gier głównego nurtu, opartych na zasadzie totalnej destrukcji i zmierzających do tego samego celu. Jest pewien test na początku gry, gdy wrzucamy do ognia autobus. Tylko małe dziecko lub ktoś, kto nigdy nie miał do czynienia z grami, dzięki swej niewinności ten szczególny moment uchwyci. Dla zaprawionych w bojach graczy dochodzące z ognia odgłosy stanowić będą jedynie dodatkowy efekt umilający zabawę. W tle przewija się troska o wynikające stąd zagrożenia, zaduma nad historią i kondycją współczesnej elektronicznej rozrywki, a wreszcie motyw wyjścia gier oraz graczy z ich dziecięctwa i osiągnięcie upragnionej (przynajmniej przez niektórych) dojrzałości.
Wydłuża się lista niepokojących zjawisk dręczących nas u progu XXI stulecia: samotność (w sieci i w tłumie), uzależnienia, cyborgizacja człowieka, rozpad więzi międzyludzkich, wirtualizacja kontaktów, brutalizacja rozrywki, trywializacja kultury, galopujący konsumpcjonizm… Rozmyślają nad nimi filozofowie, socjologowie piszą rozprawy, doświadczają i dyskutują zwykli obywatele, przynajmniej ci z natury skłonni do autorefleksji. Na swój skromny sposób Little Inferno też je podejmuje, bez publicystycznej dosłowności, subtelnie poddając pod rozwagę. Wielkość Małego Piekiełka polega na tym, że pozostając sympatyczną zabawą z nutką poezji, stanowi jednocześnie wypowiedź w poważnej i niezwykle istotnej dyskusji. A zabiera głos we własnym języku – języku gier, wykorzystując metaforyczne środki swoiste dla tego medium. Jak na równoprawną gałąź kultury przystało, nie przemawia hermetyczną środowiskową gwarą, tylko językiem uniwersalnym, zrozumiałym dla wszystkich. Bywały już takie przypadki (niedawno Dys4ria Anny Anthropy), ale dzieło Tomorrow Corporation stanowi kolejny krok na drodze wypracowywania przez gry własnego języka, nawet jeśli wciąż jeszcze pozostają na etapie gaworzenia.
Nie będę protestować, gdy ktoś stwierdzi, że Little Inferno prawdziwą grą nie jest. Dopóki jednak się do tej kategorii zalicza, mam prawo ją uznać za najważniejsze wydarzenie ostatnich miesięcy, a może nawet grę roku.
Tetelo