Zombie. W grach wideo to temat rzeka. Pełna mielizn i brudów. Ostatnio zahaczyła o teatr – całe szczęście bardziej wartką częścią nurtu.
Paskudnych gier z przeróżnymi odmianami zombie powstało tak wiele, że w końcu to chyba ich krytyczna masa wydała dwa utwory o iście szekspirowskich ambicjach dramaturgicznych. Poza opartym na komiksach Roberta Kirkmana interaktywnym serialem „The Walking Dead”, znacznie zresztą ciekawszym od telewizyjnego serialu pod tym samym tytułem, uwagę zwraca „The Last of Us” (2013).
To zasadniczo gra akcji, ale potrafiąca zaintrygować osoby na co dzień gatunku unikające. Przenosząca akcent na relacje postaci i przygnębiający przebieg ich walki o człowieczeństwo w świecie pełnym zainfekowanych i nielicznych ocalałych. Napięcie budowane przez ciasne, nieinteraktywne epizody jest tu tak istotne, że tegoroczną reedycję „The Last of Us” autorzy postanowili uczcić, przenosząc je pod koniec lipca na deski teatru.
Jedna ze scen, niezdradzająca fabuły. (Uwaga – w innych częściach materiału spojlerów jest więcej). Występują Troy Baker i Ashley Johnson:
Zombie nawet nie trzeba było wypuszczać na scenę (uff!) – dla ważnych momentów akcji są odległym tłem. To był przede wszystkim pokaz dla wielbicieli gry – z pomyłkami, improwizacją, przerwami na komentarz reżysera Neila Druckmanna. Jednak kiedy przez krótkie chwile aktorzy grali bez zakłóceń, można było odczuć kapitalne znaczenie ich warsztatu dla opowieści „The Last of Us”. Jak na dłoni widać było, że elementy starej, dobrej sztuki scenicznej są czasem niezastąpione w nowoczesnych mediach.
Ta sama scena w grze, po przeniesieniu ruchów i głosów aktorów na wirtualne postacie Joela i Ellie:
To oczywiście nie pierwszy romans gier i teatru. Było kilka przedstawień opartych na interaktywnych utworach – od lekkiego rozwinięcia losów postaci klasycznych gier zręcznościowych w „Theater of the Arcade” do nastrojowej, studenckiej adaptacji przeboju gier niezależnych „Braid”, za pośrednictwem tańca nowoczesnego .
Teatr próbował też przy pomocy mechanizmów interakcji poszerzyć wciąż obsesyjne poszukiwania więzi z publicznością: brytyjska grupa teatralna RIFT wcieliła widzów w rolę Józefa K. w „Procesie” Kafki, pozwalając im odczuć bezsilność pod pozorem swobody, niemal jak w grze „The Stanley Parable”. Z kolei grupa The Punchdrunk, na wzór gier eksploracyjnych typu „Gone Home„, dała publiczności wybór odnośnie do tego, co i kiedy obserwuje podczas przedstawienia „The Drowned Man”, odbywającego się na kilku piętrach londyńskiego studia Temple.
Pojawiały się gry wzmocnione przez zabiegi znane ze scen teatralnych. Swoje doświadczenie jako dramaturg wykorzystał Russell Lees, adaptując na potrzeby „The Dark Eye” opowiadania Edgara Alana Poego. Adaptacją jednoaktówki Oscara Wilde’a „Salome” jest z kolei miniatura interaktywna „Fatale” studia Tale of Tales. Eksperymentujący z granicami wymowy gier Jason Rohrer, posługując się prostymi środkami, stworzył „Sleep is Death”, gdzie za pośrednictwem sieci dwóch odbiorców bawi się w reżysera-scenografa i odtwórcę głównej roli, w swoistym wirtualnym teatrzyku na żywo.
O związkach teatr-gry można było swego czasu przeczytać w rodzimym periodyku „Didaskalia”. Najzasobniejszy artykuł Pawła Schreibera, krytyka teatralnego i zarazem krytyka gier wideo z Uniwersytetu w Bydgoszczy, jest dostępny na stronie Jawne Sny.
Przy okazji takich publikacji wypływa nieco soczystych plotek z polskiego podwórka. Nie mamy jeszcze co prawda aktorskich wyczynów tak ściśle związanych z postaciami jak w „The Last of Us” (ciekawsze wstępy Piotra Fronczewskiego, Daniela Olbrychskiego czy Agaty Kuleszy to „jedynie” podkładanie głosów), ale za to można się dowiedzieć, kto z branży teatralnej dokonał „coming-outu” jako gracz. Z aktorów przoduje Kazimierz Kaczor – od lat wielbiciel i popularyzator gier strategicznych. Podobne zainteresowania miał Sławomir Mrożek, godzinami ustawiający zagony pancerne na frontach II wojny światowej. U reżyserów stopień zaangażowania jest różny – Jan Klata w „Didaskaliach” przyznał, że grywa, by zrozumieć, co porabia i lubi jego publiczność, z kolei Pawłowi Passiniemu podobno zdarzyło się spóźnić na próbę z powodu sesji w „The Elder Scrolls III: Morrowind”. Ale nie powtarzajmy więcej brzydkich pogłosek.
W tej sytuacji nietrudno już wyobrazić sobie polskie przedstawianie „od grających, dla grających”. Aktorzy są, reżyserzy też, jest dramaturg najwyższej klasy. Przydałoby się jeszcze coś z zombie. Zawsze mnie ciekawiło, co stałoby się w finale „Tanga”, gdyby babcia Eugenia nagle powstała z katafalku…
PS „Przedstawienie” z „The Last of Us” zostało uświetnione przez wykonanie na żywo znakomitej muzyki z gry. Komponował Gustavo Santaolalla, dwukrotny zdobywca Oscara za muzykę filmową:
Czytaj także:
Olaf Szewczyk w POLITYCE o „The Last of Us”