Na PlayStation 3 i Xboksie 360 nie ma już zbyt wielu nowych gier. Na PlayStation 4 i Xboksie One nie ma ich jeszcze. Ale dzięki temu jest sporo wolnego czasu, który można wykorzystać do nadrobienia growych zaległości i sięgnięcia po tytuły, które z różnych względów wcześniej ominęliśmy. Silent Hill: Downpour jest jednym z nich.
Produkcja japońskiego Konami i czeskiej, nieznanej szerzej i już niestety zamkniętej Vatry Games pojawiła się na wiosnę 2012 roku, wpisując się w chwilowe ożywienie marki Silent Hill. W tym czasie ukazała się parzcież reedycja HD drugiej i trzeciej części serii, a w październiku tego samego roku spin-off na PS Vitę. Downpour wpadł tym samym z deszczu narzekań na kiepską jakość konwersji HD pod rynnę tragicznie niskich ocen Silent Hill: Book of Memories i dosyć szybko o nim zapomniano, choć moim zdaniem niesłusznie. I to przynajmniej z kilku względów.
Pierwszym i najważniejszym jest powrót do korzeni serii – po dosyć liniowym i stylizowanym na teren działań Alana Wake’a epizodzie (bardzo udanym należałoby dodać) trafiamy do tytułowego miasteczka. Te jak to zwykle bywa spowite jest mgłą, efekt deja vu przerywa jednak ulewa. Cyklicznie powracające opady wpływają nie tylko na liczbę występujących przeciwników, ale także samopoczucie głównego bohatera. Nie bezpośrednio, ale to właśnie woda jest leitmotivem gry. Elegancko wpisuje się w rozgrywkę i fabułę. Jest to spora nowość z – jak już wspomniałem – solidnymi korzeniami.
Miasteczko Silent Hill choć podobne architektonicznie do tego z „jedynki” czy „dwójki”, ma zupełnie inną topografię. Wszystko dzięki ulokowaniu na drugim brzegu jeziora Toluca. Nie wrócimy więc do znajdującej się już w kanonie horrorów szkoły i szpitala, a zamiast tego odwiedzimy kino, wieżę radiową i klasztor. Najciekawsze czeka nas jednak na ulicach miasteczka, które nie są może przesadnie rozbudowane, ale skrywają za to sporo ciekawostek. Ukrytych pomieszczeń, pozornie zamkniętych drzwi, alternatywnych przejść i skrótów czy nawet zadań pobocznych. Niczym w typowych sandboksach w Downpourze możemy wykonać nieobligatoryjne, luźno związane z główną linią fabularną zadania. Dzięki nim zarysowana przed dekadą eksploracja nabiera zupełnie nowego wymiaru. Nie jest to już tylko poszukiwanie apteczek i amunicji, ale na przykład zaginionej dziewczynki, fantów dla dysponującego mapą kanałów bezdomnego czy filmowych szpul do miejscowego kina. Jeżeli spieszymy się z rozwikłaniem tajemnicy głównego bohatera to nie trzeba zaprzątać sobie tym głowy, ale z drugiej strony gra nie mówi jasno co jest zadaniem fabularnym, a co tylko sidequestem. Czasem można się tego domyślić, ale nie ma tu reguły.
I to jest właśnie drugi powód, dla którego warto na Silent Hilla zwrócić uwagę. Niczym przed laty, nikt nie prowadzi nas tu za rączkę. Nie maluje na mapie linii dojścia do celu. Ba, często nie maluje w ogóle jasnego celu. Metodą prób i błędów, błąkając się po dostępnym obszarze próbujemy znaleźć właściwą drogę. Pół biedy jak mamy mapę otoczenia – łatwo ją jednak minąć, a wtedy zadanie komplikuje się jeszcze bardziej. Jest niby dziennik, zawarte tam informacje rodzą jednak więcej pytań niż odpowiedzi, a jeżeli już nawet uda nam się dojść do celu, to możemy się tam natknąć na całkiem wymagająca zagadkę. Downpour jest więc wzorowym survival horrorem, w którym autentycznie czujemy strach przed przeciwnikami, ale przede wszystkim zagubienie, a nawet bezradność. Szybko niszcząca się broń biała, niezwykle rzadko pojawiająca się ostra amunicja i krucha kondycja bohatera tylko wzmagają to uczucie. Sterowana przez nas postać nawet z pełnym paskiem energii i toporem strażackim jest wolna i dosyć niezdarna. W wielu przypadkach bardziej opłaca się więc dać nogę niż walczyć ze zjawami, co jest udanym nawiązaniem do Silent Hill: Shattered Memories.
Silent Hill: Downpour to survival horror, gdzie bardziej od znienacka wyskakujących potworów przeraża wyobrażenie tych potworów. Sugestia ich obecności i podążania naszymi śladami. Oczywiście nie zawsze i nie wszędzie, bo są tutaj nawet walki z bossami, ale ogólnie rzecz biorąc strach wywołuje posępna atmosfera, a nie projekty przeciwników. Ci są dosyć standardowi i zaskakująco mało jak na serię Silent Hill zdeformowani. Ustępują wybrykom natury z „dwójki”, ale też jest ich tu o wiele mniej. Rzadziej niż kiedyś trafiamy też do alternatywnego wymiaru, co nie oznacza, że jest on mniej przerażający. Ciarki wywołują tam nie tylko ponure projekty otoczenia i goniący nas na ogół mroczny, bliżej nieokreślony byt, ale też zaburzone proporcje, zapętlone korytarze czy sugestywne złudzenia optyczne, które w świecie Silent Hill okazują się zaskakująco realne.
Kolejnym argumentem przemawiającym za czeskim wydaniem Silent Hilla jest fabuła, która tak jak cała gra – nawiązuje do klasyki, ale dodaje też swoje trzy grosze. Z jednej strony mamy więc przypadkowo trafiającego do miasteczka Murphy’ego Pendletonona, a nawet podążającą za nim urodziwą policjantkę. A z drugiej zupełnie nową historię już na początku stawiającą gracza w nie najlepszym świetle. Niczym w przygodowym The Walking Dead wcielamy się w skazańca, co ma o wiele większe znaczenie dla fabuły niż w grze Telltale Games. I to niezależnie od wybranego zakończenia, na które składa się kilka mniej i bardziej oczywistych decyzji.
Łyżką dziegciu w tej beczce miodu może być tylko warstwa techniczna. O ile o grafice nie można powiedzieć złego słowa – wygląda solidnie, tak jak każda gra działająca na Unreal Engine 3 i nie pochodząca od Epic, 2K czy Rocksteady, tak płynność animacji woła o pomstę do nieba. Downpour niemiłosiernie klatkuje. Na otarcie łez pozostaje natomiast porządna ścieżka dźwiękowa – co prawda już bez kompozycji Akiry Yamaoki i z kontrowersyjnym kawałkiem Korna, ale mimo wszystko udana, udanie podkreślająca wydarzenia na ekranie.
Czesi z Vatra Games przygotowali świetny survival horror wymykający się aktualnej modzie na tworzenie gier akcji. Tej jest tutaj niewiele, stąd pewnie tak niskie oceny branżowych mediów, dla mnie jest to jednak ogromny plus. Spokojne tempo rozgrywki, eksploracja miasta i rozsianych na jego terenie budynków, a także ciekawa historia z zaskakującym zakończeniem jest wystarczającym argumentem przemawiającym za Downpourem. Warto po niego sięgnąć – niewiele jest na rynku tego typu gier i mam nieodparte wrażenie, że niewiele już ich w dzisiejszych czasach będzie.
Paweł Olszewski