Reklama
Polityka_blog_top_bill_desktop
Polityka_blog_top_bill_mobile_Adslot1
Polityka_blog_top_bill_mobile_Adslot2
Technopolis - O grach z kulturą Technopolis - O grach z kulturą Technopolis - O grach z kulturą

17.01.2013
czwartek

Star Wars – End of Magic

17 stycznia 2013, czwartek,

To była sensacja roku. Sprzedaż przez George’a Lucasa złotonośnej, najcenniejszej w całej pop-kulturze marki za nieco ponad 4 miliardy dolarów wywołała zdumienie komentatorów i prawdziwy szok w środowisku fanów Star Wars (tym większy, że planowaną transakcję trzymano w największej tajemnicy). Dodajmy dla porządku, że Lucas sprzedał również prawa do Indiany Jonesa, ale ten fakt nie spotkał się z aż takim zainteresowaniem.

Oczywiście, tyle reakcji, ile poziomów zaangażowania. Jednak wśród komentarzy zadziwiająco niewiele było głosów rozpaczy – miałem wręcz wrażenie, że mimo miłości do Gwiezdnych Wojen, większość fanów przyjęła tę potencjalnie elektryzującą wiadomość (łącznie z informacją o produkcji trzech kolejnych epizodów) z obojętnością.

Chłód komentarzy nie dziwi mnie specjalnie – Lucas zrobił wszystko co mógł, żeby zniechęcić do stworzonej przez siebie opowieści widzów, czytelników i graczy takich jak ja – dorastających wraz z Gwiezdnymi Wojnami trzydziesto i czterdziestolatków, dla których zapamiętany na zawsze pierwszy seans „Nowej nadziei” był wydarzeniem formacyjnym, przynajmniej w kwestii stosunku do pop-kultury i całości zjawiska zwanego „fandomem”.

Filmy stworzone przez Lucasa przeszły do historii kina nie z powodu opowiedzianych w nich historii, reżyserii, zdjęć czy efektów specjalnych, nawet nie stworzenia całego „wszechświata” rozrastającego się wokół bohaterów, ale rozpoczęcia przez „Star Wars” wojny na filmowym box office. Jak twierdzą, zapewne nie bez racji, miłośnicy bardziej ambitnego kina, sukces „Gwiezdnych wojen” zamordował całą tę filmową strefę, znajdującą się dawniej pomiędzy kinem artystycznym a sieczką produkowaną masowo dla, nazwijmy to delikatnie, publiczności poszukującej taniej, sobotniej rozrywki. Ogromne sumy, jakie zaczęto inwestować w produkcję filmową związały ręce bardziej ambitnym reżyserom i scenarzystom. „Rządy księgowych” mają jednak swoje uzasadnienie. Oskarowa „Casablanca” kosztowała 950 tys. $, przynosząc zysk wynoszący od 2,8 do 3,7 mln $; tegoroczny „Avengers” zarobił 620 mln $, dysponując budżetem wysokości 220 mln $ – to już nie są sumy, jakie można powierzyć artystycznym pięknoduchom.

To paradoks, że tak słaby reżyser jak Lucas (jedyny, moim zdaniem, film przez niego wyreżyserowany, dający się obejrzeć z prawdziwą przyjemnością to „American Graffiti”) stał się jednym z najbardziej dochodowych twórców Hollywood. Na marginesie – jeśli myślicie, że „Nowa nadzieja”, która za jednego zainwestowanego dolara przyniosła 41 dolarów zysku jest tu rekordzistą, jesteście w błędzie. Ze wszystkich filmów Lucasa najwyższą stopę zwrotu miał właśnie „American Graffiti” – wydane na produkcję 770 tys. $ dało zysk wysokości 140 mln! (choć trzeba zaznaczyć, że najbardziej dochodowe są nie blockbustery, ale właśnie obrazy niskobudżetowe, odnoszące sukces w szerokiej dystrybucji).

Ze wszystkich sześciu filmów kosmicznej sagi artystycznym wydarzeniem (oczywiście nie dla miłośników Bergmana) stał się tylko jeden – to oczywiście „Imperium kontratakuje”, wyreżyserowane przez Irvina Kershnera, znajdującego się w ostrym twórczym konflikcie z Lucasem. Reszta, gdyby nie niezwykłość całego zjawiska, szybko zostałaby zapomniana, pokrywając się kurzem na wysokich półkach, gdzieś w pobliżu „Flasha Gordona”.

Niewątpliwą magię pierwszych części „Gwiezdnych Wojen” zaczął zabijać Lucas tuż po premierze ‚Nowej nadziei”, rozbudowując coś, co nazwano później wszechświatem rozszerzonym. Prawa do marki, tak lekkomyślnie scedowane przez zarząd Foxa na reżysera, miały szybko stać się głównym źródłem dochodów filmowego imperium Lucasa. Jednak ilość i jakość publikacji (przede wszystkim komiksów i książek), traktowanych przez fanów jak równorzędną część tworzonego kanonu, wyrządziła Gwiezdnym wojnom straty niemożliwe do nadrobienia. Expanded universe rozpoczyna się od powieści „Splinter on the Mind’s Eye” (tytuł polski: „Spotkanie na Mimban”) autorstwa Alana Deana Fostera, zatrudnionego wcześniej przez Lucasa jako ghost writer do napisania nowelizacji „Nowej nadziei”. Obie te książki są po prostu straszne, i gdyby nie znaczek SW raczej nie znalazłby poważnego wydawcy. Niestety, poziom wyznaczony przez Fostera stał się obowiązującym standardem dla starwarsowych publikacji. Oczywiście znalazłoby się kilka wyjątków – świetnie napisane „Shadows of the Empire” (będące główną częścią multimedialnego projektu, w skład którego weszły również komiks i znakomita, jedna z najlepszych w historii LucasArts gra wideo), „Ja, Jedi” Michaela Stackpole czy bardzo ceniona przez fanów tzw. „trylogia Thrawna” Timothy Zahna (sam akurat w tym przypadku nie podzielam zachwytu społeczności).

Jednak w swojej masie powieści spod znaku SW to literatura co najwyżej wagonowa, taśmowo produkowana przez kontraktowanych, trzeciorzędnych pisarzy, niezdolnych do czegoś więcej niż sztampowe przedstawieniem wymyślonej, choć zwykle mało wymyślnej, fabuły.

Doskonałym przykładem scenariuszowej degrengolady są trzy, mało znane poza środowiskiem fanów SW, produkcje – nadany tylko raz przez stację CBS telewizyjny show „The Star Wars Holiday Special”, będący dziwacznym połączeniem materiału nagranego z żywymi aktorami (występowała tu oryginalna obsada „Nowej nadziei”) z marną kreskówką i czymś w rodzaju musicalu. „Star Wars Holiday Special” jest często umieszczany na pierwszym miejscu list najgorszych telewizyjnych programów wszechczasów (a konkurencja jest tu przecież niezwykle ostra); Lucas w jednym z wywiadów miał powiedzieć, że najchętniej zniszczyłby wszystkie istniejące kopie. Niestety, w  animowanym fragmencie po raz pierwszy pojawił się Boba Fett, zatem piracko powielany show stał się, zapewne wbrew intencjom reżysera, częścią uniwersum. Dwa pozostałe, warte wspomnienia w tym kontekście filmy, to „Caravan of Courage: An Ewok Adventure” (1984) i „Ewoks: The Battle for Endor” (1985), spin-offy o przygodach i tak już znienawidzonych Ewokach dla (jeszcze bardziej) młodej widowni, wyprodukowane przez Lucasfilm. Dziwnym trafem tych produkcji nawet najbardziej zagorzali fani nie zaliczają jednak do kanonu.

http://youtu.be/WWMrLhjQWfk

Nową falę zainteresowania Gwiezdnymi wojnami wywołało wejście na ekrany „Mrocznego widma”. Ten film, dość krytycznie przyjęty przez wiernych fanów „starej trylogii” pokazał kierunek, w jakim miał odtąd zmierzać lucasowy wszechświat – tylko najbardziej zatwardziali miłośnicy SW mogli mieć nadzieję, że „Mroczne widmo” w swej młodzieżowej formie było potrzebne Lucasowi jako punkt wyjścia „nowej trylogii”, a kolejne filmy będą dorastać wraz z młodymi widzami.

(Sam nie oceniam tego obrazu aż tak krytycznie – „Mroczne widmo” miało swoje momenty, szczególnie te związane z postacią Qui-Gon Jinna, usuniętego przez Lucasa z opowiadanej historii równie sensownie, jak Obi-Wana z „Nowej nadziei”.)

Złudne nadzieje na zmianę sposobu komunikacji z widzami przekreślił ostatecznie „Atak klonów”, nominowany w siedmiu kategoriach do Złotych Malin – dwie zresztą zdobył. „Zemsta Sithów”, ostatnia zrealizowana i wyreżyserowana przez Lucasa część SW, była niekiedy porównywana do „Imperium kontratakuje”, ale moim zdaniem świadczy to bardziej o potrzebie zaklinania rzeczywistości, niż prawdziwej wartości filmu.

Najciekawszą rzeczą, jaka od lat wydarzyła się w galaktyce Gwiezdnych wojen, jest animowany serial „The Clone Wars”, nadawany przez Cartoon Network. Jego twórcami są zawodowcy-fani, tworzący dla innych fanów. Widać wyraźnie, jak odpowiedzialny za serię Dave Filoni i jego koledzy szarpią się, starając się jednocześnie spełnić wymagania młodzieżowego nadawcy i zadowolić bardziej dojrzałych fanów. Obywa się to zwykle metodą „fanom świeczkę, Cartoon Network ogarek”, ale dzięki nim powstają co jakiś czas świetne historie, z zaskakująco dojrzałą, jak na kreskówkę, fabułą. (Choć wskrzeszenie Dartha Maula uważam już za zbyt głęboki ukłon w stronę fanowskiej społeczności.)

Odrębnym, i opisywanym już kilka razy w Technopolis tematem są produkcje studia LucasArts, w latach 90. wyznaczające nowe kierunki całego przemysłu gier wideo. Zadziwiające, z jaka łatwością LucasArts zabił swoje najlepsze serie – przede wszystkim „X-wing” i „Dark Forces”, pozbywając się takich twórców jak Lawrence Holland czy Justin Chin. Trudno się oprzeć wrażeniu, że LA, pod wciąż zmieniającym się kierownictwem, stał się niczym więcej niż tylko producentem tytułów wspierających promocję kinowych obrazów. Ostatnią, bezsprzecznie dobrą grą ze znaczkiem SW okazał się wydany w 2003 roku (niemal dziesięć lat temu!) „KotOR”… Jeśli „The Force Unleashed” miało być próbą wykreowania nowej, nieco niezależnej od dokonań LucasFilm, marki, to próba ta zakończyła się spektakularną porażką. Dziś już chyba nikt nie wierzy, że LA będzie potrafił choćby zbliżyć się do poziomu wyznaczonego przez tytuły takie jak „Rebelion”, „Shadows of the Empire”, „X-wing Alliance” czy „Jedi Knight: Dark Forces II”.

Aż wstyd po raz tysięczny powoływać się na „Bohatera o tysiącu twarzy” Campbella, który wedle założycielskiej legendy miał być intelektualnym fundamentem „Gwiezdnych wojen”, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że szukający inspiracji Lucas wykorzystał tylko pierwszą, najbardziej widoczną warstwę dzieła wielkiego mitografa – Luke powrócił ze swojej wielkiej podróży odmieniony, ale George Lucas już nie. Rzecz jasna, reżyser miał prawo zrobić ze swoją własnością wszystko, co chciał – wydusić z niej ostatniego dolara, zniszczyć spójność i logikę własnego dzieła, pozwolić powoli skarleć i wreszcie sprzedać z zyskiem, razem z zawiedzioną miłością milionów fanów.

Disney, inwestujący miliardy w nieco podupadłą markę, ma oczywiście nadzieję na odzyskanie i pomnożenie swoich pieniędzy. Poza zapowiadanymi trzema częściami pojawią się być może (analogicznie do filmów o bohaterach Marvela) starwarsowe spin-offy, może własnej pełnoekranowej historii doczeka się Boba Fett, ale niżej podpisanego, jak i miliony byłych fanów SW mało to już obchodzi. Bo po ogromnym sukcesie, jakim okazała się ekranizacja „The Avengers”, z zapartym tchem czekam na informacje o restarcie „Firefly”. Stworzonego przez Jossa Whedona – faceta, który choć nakręcił serial o kosmicznych kowbojach, traktuje fanów jak ludzi, a nie oznakowane żelazem i pędzone na targ stado bydła.

Jan M. Długosz

Reklama
Polityka_blog_bottom_rec_mobile
Reklama
Polityka_blog_bottom_rec_desktop

Komentarze: 10

Dodaj komentarz »
  1. Wykupienie praw przez Disneya było najlepszą rzeczą, która mogła spotkać fanów SW.
    Bo chociaż samej wytwórni szczerze nie cierpię za jej wszystkie okołoprawoautorskie zagrania (zresztą nie wydaje mi się, żeby Lucas był tu lepszy), to jednak jeśli jeszcze kiedyś ma powstać film w tym wszechświecie, to niech wygląda jak Piraci z Karaibów i/lub nowy Tron, a nie jak Mroczne Widmo.

    Natomiast co do Firefly… niech legenda pozostanie legendą, z restartu nic dobrego by już nie wyszło chyba.

  2. Wiedziałem 😉
    Ale pokibicować można?
    J.

  3. Nawiasem mówiąc, Whedon robi właśnie telewizyjny S.H.I.E.L.D. dla Marvela, więc pośrednio też dla Disneya.

  4. Reklama
    Polityka_blog_komentarze_rec_mobile
    Polityka_blog_komentarze_rec_desktop
  5. video sie nie wyswietla;
    sloneczna loteria? 😉

  6. @ byk:
    Lucas interweniował, ale… nic straconego, można się zapoznać z wypowiedzią Douga Walkera na ten temat – myślę, że daje niezły obraz tej… abominacji 😛
    http://www.youtube.com/watch?v=VDdXt-SA0xM

  7. @byk, Patefon – powitać starych znajomych, powitać.
    Nie spodziewałem się, że film tak szybko wyleci w powietrze, ale recenzja, którą nam podsyła Patefon, przepyszna. Dziękuję i polecam Szanownym Czytelnikom.
    J.

  8. Po przeczytaniu fragmentu o Holiday Special miałem zamiar wrzucić link do tej samej recenzji 🙂 ; co do Disneya – biorąc pod uwagę jego ostatnie dokonania, można mieć nadzieję, choć obawiam się, że powrót do dawnej chwały jest już raczej niemożliwy (w końcu czasy nie te). Mimo wszystko, premiera siódmej (chociaż kto wie, jak będzie to wyglądało chronologicznie) części będzie z powodu legendy jedną z ważniejszych premier niedalekiej przyszłości.

  9. nota bene:
    atari splajtowalo.

  10. nb:
    rezyserem „Star Wars: Episode VII” bedzie
    (znany dotychczas glownie jako rezyser telewizijny(„felicitas”,”lost”) j.j. abrams.

  11. forget sith revenge…
    naiboo community never die 😉

css.php