Reklama
Polityka_blog_top_bill_desktop
Polityka_blog_top_bill_mobile_Adslot1
Polityka_blog_top_bill_mobile_Adslot2
Technopolis - O grach z kulturą Technopolis - O grach z kulturą Technopolis - O grach z kulturą

2.03.2012
piątek

„The Big Bang Theory” – historie o miłości

2 marca 2012, piątek,

Wiecie o co chodziło w myślowym eksperymencie określanym potocznie jako „kot Schrodingera”? Jeśli nie, są zabawniejsze sposoby na wypełnienie tej edukacyjnej luki niż wizyta w Wikipedii.

Istnieje około 60 % szans na to, że kontakt z kwantowym, jednocześnie żyjącym i zdechłym kotem z pudełka zawdzięczacie wykładowi dr. Sheldona Coopera, „radykalnego fizyka” z Caltech (California Institute of Technology) w słonecznej Pasadenie, która dzięki niemu kojarzy się nam dziś już nie tylko z przygodami Philipa Marlowe’a.

Oczywiście, znakomitej większości czytelników Technopolis ani dr. Sheldona Coopera, ani jego nieco tylko lepiej przystosowanych społecznie kolegów przedstawiać nie trzeba, ale skoro raz słowo się rzekło, a monity napływają z najbardziej nieoczekiwanych stron w okolicznościach, jakie nie przyszłyby do głowy nawet scenarzystom „The Big Bang Theory” (np. w trakcie rozgrywki w „The Old Republic” na kanale gildii), pozwolę sobie skreślić słów kilka na temat tego najbardziej growego ze wszystkich, jakże przez nas kochanych, nerdowsko-geekowskich seriali.

„The Big Bang Theory” (jakże twórczo przetłumaczony na polski jako „Teoria wielkiego podrywu”)  jest typowym przedstawicielem gatunku nielubianych przez kulturowych purystów amerykańskich sitcomów – z krótkimi, dwudziestominutowymi odcinkami, granym niemal zawsze w studiu, ze śmiechem z taśmy mającym pomóc mniej rozgarniętym widzom w zorientowaniu się, w których momentach śmiać się można (lub zareagować na bardziej wzruszającą scenę przeciągłym aaaa…), a w których nie należy. Mimo wszystko, ten należący do segmentu mniej wyszukanej telewizyjnej rozrywki (gdzie mu tam do superprodukcji HBO) tytuł jest jednym z najinteligentniejszych seriali ostatnich lat. Z konieczności, można by dodać, bo grupą docelową są, przede wszystkim, nerdy i geeki którym, podobnie jak bohaterom Big Banga, niełatwo było żyć w świecie zdominowanym przez miłośników sportów zespołowych oraz ludzi nie mających zasadniczych problemów w nawiązywaniu kontaktów nie tylko werbalnych z przedstawicielami (choć bardziej chodzi tu jednak o przedstawicielki) płci przeciwnej.

W Big Bangu reprezentantką tejże płci przeciwnej jest niezwykle atrakcyjna Penny („boska siksa nie jest boginią – modlimy się na niej, a nie do niej” – to jeden z tysiąca mizoginistycznych żartów Howarda Wolowitza, znającego się na kobietach równie dobrze, jak na konstrukcji kosmicznych toalet), kelnerka/aktorka, nowa atrakcyjna sąsiadka, burząca życie dwóch, mieszkających naprzeciwko („to znaczy w dwóch osobnych, heteroseksualnych sypialniach”) fizyków.

Na marginesie – w pierwszym, odrzuconym przez CBS pilocie obaj bohaterowie – Sheldon i Leonard konkurowali o wdzięki Katie (granej prze Amandę Walsh) reprezentującej zupełnie inny, zupełnie pozbawiony słodyczy typ kobiecości. Miłośników serialu może też zaskoczyć informacja, że w tym pierwszym pilocie Sheldon został sportretowany jako fizyk uprawiający jednak seks z kobietami („na comic-con, oczywiście oboje byliśmy w kostiumach”). Ten nieudany pilot, zawierający również ikoniczną scenę z banku spermy dla wybitnie inteligentnych, jest dość trudno dostępny, ale prawdziwi fani z pewnością zdołają wygrzebać go w sieci.

Wracając do słodkiej jak cukierek, ale trochę puszczalskiej Penny (to nie mój mizoginizm – piękna Penny sama tak o sobie mówi) – zderzenie mało rozgarniętej, ale twardo stojącej na ziemi i potrafiącej nawiązywać normalne relacje interpersonalne panny z bez wątpienia genialnymi społecznymi idiotami jest główną siłą napędzającą bigbangowy komizm. Są tu oczywiście i inne prześmieszne rzeczy, związane najczęściej z aktorskimi szarżami Jima Parsonsa, prezentującego tysiące natręctw i dziwactw dr. Coopera ocierających się o szaleństwo („nie jestem szalony, mama robiła mi testy”), choć prawdę mówiąc motyw ten jest już tak wyeksploatowany, że ten koszmarny tyran i egocentryk zaczął budzić moje autentyczne współczucie. Zresztą, dr Cooper, poza rozległą wiedzą z dziedziny Star Treka ma też inne zalety – jest hojny, lojalny wobec przyjaciół (inna sprawa, w jaki sposób ich traktuje), hojny – nie, to już było – no może przed końcem przyjdzie mi do głowy jakaś jego zaleta numer trzy…

Poza ekranową sugestią, że każdy z człowiek płci męskiejmoże zdobyć prawdziwą dziewczynę, zachwyt geeków wywołuje też szerokie spectrum pozanaukowych zainteresowań naszych nieporadnych geniuszy. Poza wspomnianym już Star Trekiem (Leonard ma w szafie dwa startrekowe kostiumy, które nosi nie tylko w Halloween – co, jak się okazuje, raczej odstrasza kobiety; Sheldon często używa vulkańskiego salutu „live long and prosper”), panowie oglądają też Gwiezdne Wojny (dziwne, bo te dwie skłonności wykluczają się w naturze), Battlestar Galactica (ale już nie Babilon 5), Indianę Jonesa (szczególnie wersję wydłużoną o dodatkowe dwadzieścia jeden sekund), Kroniki Sary Connor, Hulka, Batmana… Nie zapominajmy o kultowym Firefly, którego zdjęcie z anteny Sheldon odczuł tak boleśnie. Oczywiście kolekcjonują też komiksy (najcenniejsze Sheldon trzyma w bankowej skrytce), kupowane w przecudnym sklepie prowadzonym przez neurotycznego Stuarta. Bohaterowie Marvela dostarczają okazji do pouczających dyskusji, np.: „kto jest odważniejszy – lekarz przeprowadzający badanie prostaty Wolverinowi, czy pacjent, któremu rzeczone badanie przeprowadza Wolverine”? Rzecz jasna, nie cała popkultura jest przedmiotem zainteresowania naszych bohaterów – Sheldon i Leonard nie tylko nie wiedzą, jaka gwiazda zaśpiewała „Oops I Did It Again”, ale też zapytani przez Penny „cio ziobacił ptasiek Tweety?” odpowiedzieli chórem – „Romulanina”!!!

Jednak najważniejszą, z punktu widzenia Czytelnika Technopolis, pasją czwórki przyjaciół (bo nie  wspomniano jeszcze o „brązowym dynamicie” Rajeshu Koothrappalim, astrofizyku z Delhi, którego mutyzm wybiórczy objawia się w ten sposób, że z kobietami może rozmawiać wyłącznie po kielichu, i zwykle wtedy wychodzi z niego kawał chama gorszego nawet od Howarda) są gry. I nie chodzi ani o gry planszowe wymyślane przez Sheldona, ani nawet o paintball, będący obok puszczania latawców jedyną dopuszczalna w tym towarzystwie formą fizycznej aktywności, ale o nasze ulubione gry, jak najbardziej, wideo. Poniżej stosowny film.

(Ale „Umieszczanie filmu na stronach zostało wyłączone na żądanie„)

Ta prosta wyliczanka nie jest jedynym dowodem na znajomość growego kontekstu – gry wideo są integralną częścią życia geniuszy z Caltechu, którzy potrafią się ekscytować czymś tak banalnym jak rozgrywka w Halo (nawet jeśli najlepszym graczem okaże się słodka Penny), bardziej złożonym jak MMO – w słynnym odcinku o uzależnieniu słodkiej Penny od Age of Conan lub epizodzie opowiadającym o kradzieży bojowego strusia z konta Sheldona (i odzyskania go w realu przez słodką Penny za pomocą dobrze wymierzonego kopniaka), wreszcie – czymś tak ekskluzywnym jak Zork – wczesna wersja, z błędami (w którą słodka Penny nie grała).

Tu jednak czas zaatakować miłośników „The Big Bang Theory” dość prostą, choć obrazoburczą konstatacją – mimo pojawiających się na pierwszym lub drugim planie Star Treka, komiksów o superbohaterach, a nawet dyskusji o wyższości teorii strun nad pętlową grawitacją kwantową, Big Bang jest przede wszystkim opowieścią o miłości pomiędzy przedstawicielami dwóch wrogich rodów – pięknych, pewnych siebie i powszechnie pożądanych, choć niezbyt lotnych dziewcząt i introwertycznych, żyjących we własnym świecie mózgowców, niezdolnych do zrobienia choćby pięciu pompek, co skutecznie niweluje ich szanse na nawiązanie kontaktu – czy to na balkonie, przy którym „słowik to, a nie skowronek wzywa”, czy na klatce schodowej z windą wysadzoną paliwem rakietowym. Bo o tym właśnie Big Bang jest – o miłości, a nie o grach.

Ach, znalazłem tę trzecią zaletę Sheldona – jest on, wedle własnej opinii, figlarny…


Jan M. Długosz

Wszystkie ilustracje pochodzą ze strony oficjalnej serialu.

Reklama
Polityka_blog_bottom_rec_mobile
Reklama
Polityka_blog_bottom_rec_desktop

Komentarze: 5

Dodaj komentarz »
  1. Oh gravity, thou art a heartless bitch.

    Tylko chciałem zaznaczyć, że akurat TBBT jest nagrywane przy żywej publiczności (oczywiście pozostaje pytanie, na ile śmiechem sterują klakierzy)

  2. Lub elektroniczne tablice z napisem Applause 😉
    Rozumiem, że mam zaliczone?
    JMD

  3. Z pewnością jest ten serial także opowieścią o miłości, ale sekret jego sukcesu to wyważenie tego wątku i wątków nerdowsko/geekowskich. O seksie i miłości traktuje praktycznie każdy sitcom i właśnie dlatego czwarty sezon BBT był wybitnie słaby. Odsunięcie na dalszy plan wątków wyróżniających ten serial na tle pozostałych sitcomów i próba zrobienia z niego czegoś w stylu „Friends 2 (Now with nerds!)” zdecydowanie się nie udała. Na szczęście twórcy nie pozostali ślepi na ten problem i sezon piąty poprawił się nieco – zniknęła siostra Raj’a (idealny przykład tzw. Scrappy’ego), Amy rozwinięto ponad schemat „Sheldon w spódnicy” i przywrócono odpowiednią ilość radujących me nerdowskie serce żartów. Co prawda postaci są wciąż zflanderyzowane, ale taki już jest los bohaterów sitcomów.
    No to sobie ponarzekałem, ale nie zmienia to faktu, że BBT jest najlepszym sitcomem od lat, a dwa pierwsze sezony są tak mocne, że klękają narody.

  4. Słusznie – odwrót od nerdyzmu był wyraźnie widoczny (powrót moim zdaniem jest mniej wyraźny), ale co do siostry Raja – kiedy tylko pojawiła się jej postać, wiedziałem że zniknie prędzej czy później, robiąc miejsce dla słodkiej Penny – scenarzyści potrzebowali po prostu przestrzeni, by wprowadzić znów wątek miłosny. A że za duzo tam było szczęśliwych związków, to się zgadzam absolutnie.
    JMD

  5. Trudno nazwać Amy piękną, pewną siebie i powszechnie pożądaną, ale I get your point. Natomiast moim zdaniem to był przez pierwsze dwa sezony serial o geekach, którzy bardzo chcieliby zaznać miłości między dwoma rodami i wtedy był o wiele ciekawszy. Odkąd stał się serialem o miłości, a nie o pragnieniu miłości, jego poziom spadł na łeb na szyję. Do tego stopnia, że przestałam go oglądać. Chociaż jeśli mówicie, że nastąpił jakiś powrót do nerdyzmu, to może dam mu jeszcze jedną szansę…

css.php