Marine fanatyczny
Kolejna gra osadzona w uniwersum Warhammera 40000 jest raczej przeciętnym tytułem, zarówno pod względem technicznym jak i rozrywkowym.
To dość prosta i nieskomplikowana zręcznościówka, w której sterujemy herosem używającym miecza i pistoletu i przebijamy się przez kolejne labirynty wyrzynając przy okazji tysiące przeciwników (Steam naliczył około 2700 zabitych podczas jednokrotnego przejścia na poziomie „normal”). Absolutny średniak, ani nie zachwyca żadnymi nowymi rozwiązaniami, ani nie odrzuca zbyt słabą grywalnością. Z dość brzydką grafiką i bardzo chaotycznie przedstawioną walką, podczas której nieraz nie wiadomo co się dzieje, ale na szczęście naciskanie losowych przycisków myszki pozwala wyjść cało z większości opresji.
Co jest więc w niej ciekawego, o czym warto porozmawiać? Klimat i fabuła. A raczej coś, co można nazwać przesłaniem. Akcja toczy się w dość specyficznym świecie bitewnym Warhammera, w którym kilka frakcji walczy o panowanie nad galaktyką. Przede wszystkim Imperium Ludzi, wznoszące olbrzymie gotyckie budowle, zorganizowane nieco na kształt średniowiecznego Kościoła Katolickiego, nawet posługujące się wtrąceniami łacińskimi w swoim języku. Później orkowie – dzika (i dość infantylna) rasa zielonoskórych obcych, którzy uwielbiają prowizoryczną inżynierię, zwłaszcza pozwalającą na efektowne wysadzanie w powietrze różnych rzeczy. I wreszcie demony kontrolowane przez byłych kosmicznych marines, którzy ulegli wpływowi Chaosu i przeszli na złą stronę. A może powinienem powiedzieć: jeszcze gorszą stronę.
Wcielamy się bowiem w rolę superczłowieka wyhodowanego niczym enerdowska sportsmenka tylko po to, by z fanatycznym oddaniem swojemu wodzowi niósł zniszczenie wrogom imperium nie patrząc ani na moralną ocenę takiego postępowania, ani na straty własne. Facet byłby w stanie bez mrugnięcia powieki użyć najbardziej śmiercionośnej broni, gdyby tak kazał mu wpojony kodeks (chociaż z tym też różnie bywa, nasz bohater – gdy mu tak wygodnie – woli się kierować raczej duchem tegoż kodeksu niż jego literą i interpretować przepisy po swojemu).
Cała gra zaczyna się od intra, podczas którego okazuje się, że jedna z planet Imperium jest właśnie celem najazdu zielonoskórych piratów. Bohater, którym będziemy grać, pyta, czy w związku z tym należy tę planetę zniszczyć. Albo przynajmniej użyć broni masowej zagłady, aby wyciąć po równo wszystkich – i orkowych najeźdźców i własnej ludności i „niech bogowie rozpoznają swoich”. Ale niestety nie – bowiem na planecie znajduje się olbrzymi mech (robot, nie roślina), który stanowi najwyższą wartość strategiczną i nie można go narazić. Co tam ludność cywilna, liczy się tylko „wartość strategiczna”. (Nawiasem mówiąc wspomniany mech jest najgłupszą machiną wojenną, jaką widziałem w grach komputerowych i fizycznie nie ma prawa nie tylko stanowić realnego zagrożenia dla kogokolwiek prócz własnej obsługi, ale pewnie nawet istnieć).
Postępowanie i ślepy fanatyzm żołnierzy Imperatora bardzo przypomina mi znane z historii totalitaryzmy, a nawet obecne ruchy fundamentalistów religijnych. Bez problemu mogę sobie wyobrazić, że kosmiczni marines przechodzą podobne pranie mózgów jak młodzi arabscy chłopcy zakładający wybuchowe kamizelki i detonujący się gdzieś w zatłoczonym autobusie czy centrum handlowym. Jak jeszcze słyszymy co jakiś czas powtarzane przy okazji zgonów słowa „życie to pieniądz Imperatora, dobrze go wydaj”, to wcielanie się w takiego nadczłowieka zaczyna budzić w graczu raczej odrazę niż sprawiać przyjemność.
Z takiej perspektywy dużo sympatyczniejsze wydają się orki, z tym swoim okrzykiem bojowym „łaaaaaaa!!!” i radosną improwizacją. Niestety, w przeciwieństwie do osadzonego w tych samych realiach Dawn of War II: Retribution, w Space Marine nie mamy swobody wyboru strony. Musimy więc zacisnąć zęby i grać ignorując całą tą obrzydliwą zelocką otoczkę.
Przy okazji gry w Fallouta: New Vegas wspominałem, że lubię, gdy gra pozwala się wcielić w postać negatywną i grać z wszystkimi tego konsekwencjami. Chodzi tu bardziej o testowanie granic tego, jak daleko można się posunąć w odgrywaniu zła w tej, jakby nie było dość nowej, gałęzi kultury. Myślę, że ten nowy Warhammer skutecznie mnie z tej fascynacji wyleczył. Nie wiem, czy to było zamierzone działanie autorów z firmy Relic, czy też po prostu tak niechcący wyszło, ale efekt jest taki, jak gdyby Lars von Trier po pamiętnej wpadce z „współczuciem Hitlerowi” nie przeprosił szybko, tylko nakręcił film, w którym faktycznie Hitler jest przedstawiony jako bohater pozytywny i usprawiedliwiony.
Co prawda kino i telewizja (a przede wszystkim literatura, ale to trochę inna bajka) znają przypadki przedstawiania czarnych bohaterów w pozytywnym świetle, ale niezależnie od tego, czy chodzi o seryjnych morderców (Hannibal, Dexter) czy szefów półświatka przestępczego (Al Swearengen, Vito Corleone) to albo mieli oni jakieś cechy sympatyczne, które pozwalały im kibicować, albo w danej sytuacji byli mniejszym złem. Zawsze jednak twórcy kładli nacisk na fakt, że te postacie nie są przyzwoitymi ludźmi. W Space Marine tego akcentu zabrakło, a twórcy sprzedają nam fundamentalizm zupełnie na serio, jako coś fajnego i pożytecznego, bez cienia sugestii, że to tylko taka ironia, hiperbola i sarkazm. A przecież taki zabieg naprawdę wyszydzenia przedstawianych wartości nie jest trudny do przeprowadzenia – wystarczy spojrzeć choćby na kręcący się wokół podobnego tematu, a skądinąd genialny film Starship Troopers Paula Verhoevena.
Oczywiście można tłumaczyć ten cały religijny faszyzm realiami świata przedstawionego. I faktycznie, autorzy zrobili dużo, aby ten klimat sączył się z ekranu i głośników. Monumentalne, industrialne lokacje robią przytłaczające wrażenie, podsycone jeszcze wspomnianymi łacińskimi wtrąceniami („manufactorum” brzmi tak dostojnie, czyż nie?) i nieco archaicznym, patetycznym językiem. Ale jakoś nie miałem takich negatywnych odczuć grając w tworzone przecież przez to samo studio Dawn of War II wraz z późniejszym dodatkiem.
Podsumowując – jeśli istnieje jakaś grupa ludzi, którym mógłbym polecić Space Marine, to byliby to fani tego uniwersum, którzy są ciekawi kolejnej opowieści w nim umieszczonej, ale umieją podejść do zabawy z odpowiednim dystansem. Ci dostaną odmóżdżającą strzelnicę i/lub rzeźnię, połączoną z wycieczką po ściśle oskryptowanej ścieżce, nie dającej żadnego pola do manewru, jeśli chodzi o sposób gry. Jedyne własne decyzje, na które gra im pozwoli, będą należeć do kategorii „czy zmienić teraz snajperkę na granatnik, czy na broń krótkiego zasięgu” . To oczywiście nie oznacza automatycznie, że tacy fani nie będą mieć z gry zabawy – po prostu muszą liczyć się z faktem, że (poza pewnym poziomem zręczności) ta zabawa nie będzie specjalnie wymagająca. Dopiero ostatni boss stanowi jakiś realny problem do rozwiązania (ale też jest to problem zręcznościowy).
Zalety: sprawna zręcznościówka w monumentalnej scenografii
Wady: przedstawiony na poważnie fanatyzm świata i bohaterów, chaotyczność rozgrywki.
Jakub Gwóźdź
25 października o godz. 8:46 63798
Cóż, nie będę się wypowiadał na temat samej gry, bo znam ją jedynie ze zwiastunów, ale jeśli chodzi o uniwersum Warhammera (zarówno Fantasy, jak i – w znacznie większym stopniu – WH40K)…
Ten świat taki właśnie jest. Odrażający, mroczny, brudny, sfanatyzowany – świat, w którym jedynym wyborem jest zło – ubrane w takie czy inne ciuszki. Zresztą, całe to uniwersum powstało jako swego rodzaju odtrutka na przesłodzone, „plastikowe średniowiecze” z amerykańskich erpegów typu AD&D.
Zresztą, czy ten świat jest tak bardzo odmienny od naszego? Uprośćmy trochę realia i staniemy w sytuacji, gdzie podczas drugiej wojny światowej mamy wybór między Hitlerem i Stalinem. Słodko, nieprawdaż?
25 października o godz. 9:39 63799
Trochę tak. Ale nawet wojnę, ba nawet IIWW z „przeciwnej” perspektywy można pokazać bez jej gloryfikacji i tak, aby przedstawić walczących żołnierzy (obu stron) jako ludzi rzuconych w tryby historii wbrew ich woli (najpierw przypomniał mi się H.H.Kirst, ale potem Eastwood, przecież).
Tak samo świat WH40K byłby o wiele ciekawszy, gdyby przedstawić go z perspektywy jednego ze zwykłych, ludzkich obrońców atakowanej planety, który nie jest nadczłowiekiem żyjącym tylko po to, aby mordować innych.
26 października o godz. 15:25 63802
Tak, po trzykroć tak, z tym, że była by to gra bardzo krótka i kończąca się zawsze jednakowo… 🙂
Choć pomysł, by podzielić akcję na kilka /naście /dziesiąt krótkich epizodów, w których różni, acz powiązani ze sobą bohaterowie „die trying” czy to z rąk obcych hord, czy własnych dowódców/komisarzy/Space Marines jest kuszący… w pewien perwersyjny sposób.
Żart żartem, ale przyznać muszę, że jestem coraz bardziej rozczarowany obrazem gry, który wyłania się z kolejnych recenzji… Jestem bardzo przywiązany do brudnego świata Warhammera, a wychodzi na to, że ostała się z niego wesoła, bezrefleksyjna i niezbyt wymagająca rzeźnia. Signum temporis…
21 lutego o godz. 11:04 64371
Już wersja demo zapowiadala duzo krwi, brutalu i zla. Tymczasem pistolet wystarczy, zeby przejsc cala gre w jakies 15 godzin :D:D a.. zakończenie świetne!