Reklama
Polityka_blog_top_bill_desktop
Polityka_blog_top_bill_mobile_Adslot1
Polityka_blog_top_bill_mobile_Adslot2
Technopolis - O grach z kulturą Technopolis - O grach z kulturą Technopolis - O grach z kulturą

5.10.2011
środa

Konsolowe odmóżdżacze

5 października 2011, środa,

INFORMACJA: poniższy artykuł skierowany jest głównie do posiadaczy konsoli Playstation 3. Spośród zaprezentowanych gier jedynie 2 (z 4) dostępne są również na konsoli XBox 360 poprzez XBLA. Wszystkie opisywane tytuły można zakupić przez Playstation Network za ok. 50 PLN.

UWAGA: Wyrażona w procentach ocena umieszczona pod opisami nie służy wartościowaniu jakości opisywanych produkcji, a stanowi jedynie próbę subiektywnej oceny ich aspektu rozrywkowego.

W życiu każdego człowieka przychodzi taki moment, kiedy ma ochotę powiedzieć sobie dość. Blockbusterowe gry nie cieszą, Move zdaje się pożerać zbyt wiele naszej energii i nawet kontroler nie uśmiecha się do nas tak, jak dawniej. Najczęściej zdarza się to w okresie wzmożonej aktywności umysłowej, gdy przychodzi nam przygotować trudny projekt albo spędzać w pracy nadgodziny. Stan ten potrafi utrzymywać się długimi tygodniami, do momentu, gdy nasza osoba nie zazna jedynej formy spędzania czasu przyjaznej każdemu człowiekowi – relaksu. Wtedy to z pomocą spieszą nam minigrowe odmóżdżacze.

Odmóżdżaczem jest w zasadzie każda gra, która nie wymaga od nas zbyt wiele koncentracji i zaangażowania. Najlepiej sprawdzają się tytuły, w których wykonywanie tej samej czynności (czyli np. naciskanie jednego guzika) pozwala poświęcać grze jedynie ułamek mocy przerobowych naszego umysłu. Formuła rozgrywki nie jest tutaj najważniejsza, chociaż najodpowiedniejsze wydają się wszelkiego rodzaju proste shootery i dungeon-crawlery. Przy okazji dobrze byłoby, aby dana pozycja posiadała tryb kooperacji – nic tak nie relaksuje jak wspólne odmóżdżenie z żoną/mężem, przyjaciółmi lub znajomymi. Idąc tym tropem, pozwoliłem sobie wybrać kilka tytułów, które perfekcyjnie wpasowują się w tę właśnie kategorię.

DEAD NATION
Dużą zaletą „Dead Nation” jest to, że spora część posiadaczy PS3 mogła pobrać ją za darmo. Po wielkim krachu PSN włodarze giganta z kraju kwitnącej wiśni postanowili umieścić ten tytuł w „Welcome back package”, który miał wynagrodzić graczom straty, jakie ci ponieśli w związku z brakiem dostępu do ogólnoświatowej sieci SONY.

Już na wstępie mogę powiedzieć, że warto przyjrzeć się tej pozycji z bliska, bo jako wypełniacz wolnego czasu sprawdza się znakomicie. Należy przy tym jednak wspomnieć, że ze wszystkich opisywanych tu gier, ta posiada najmniejszy czynnik odmóżdżający, ponieważ wymaga od nas przynajmniej minimalnej dawki skupienia. Wszystko to przez bardzo ciemne lokacje, mające niewątpliwie być elementem dodającym klimatu niczym nieskrępowanej rozwałce umarlaków. Lepiej być gotowym na każdego zombie, który może zaraz wyskoczyć zza winkla, bo zginąć jest tu wbrew pozorom całkiem łatwo.

Zgadza się – zombie. „Dead Nation” to w zasadzie typowy zombie shooter, podczas którego przemierzymy kilometry miejskiej dżungli, eksterminując tysiące, jeśli nie dziesiątki tysięcy nieumarłych mózgożerców. Po drodze zbieramy pieniądze, ulepszamy nasze pukawki i zbroje oraz nabijamy punkty, które liczą się w międzynarodowym rankingu łowców zombie (co ciekawe, Polska plasuje się w nim bardzo wysoko, okresami nawet prowadzi), a wszystko to w atmosferze cudownej bezpretensjonalności.

Podsumowując – „Dead Nation” to fajna, odprężająca rozrywka dla jednego albo dwóch graczy (co-op naprawdę daje radę), nieaspirująca do roli czegoś, czym nie jest. I to w zupełności wystarczy.

CZYNNIK ODMÓŻDŻAJĄCY: 75%

DUNGEON HUNTER: ALLIANCE
Miłośnicy tworów Diablo-podobnych, a także fani produkcji pokroju „Baldur’s Gate: Dark Alliance” czy „Champions of Norrath”, radujcie się, gdyż nadciągnął „Dungeon Hunter: Alliance”! Z drugiej strony, akurat Wy pewnie dawno zdążyliście już nabić 75. level i pokonać całą grą na poziomie Insane. Wszystkich pozostałych zachęcam natomiast do zapoznania się z tym tytułem.

„Dungeon Hunter: Alliance” kultywuje długą tradycję hack’n’slasherów zapoczątkowaną przez legendarne „Diablo”. W pojedynkę (lub z grupą przyjaciół) eksplorujemy ogromne, wielopoziomowe, czasem dość skomplikowane lochy, wypełnione aż do ostatniej komnaty wszelkiej maści poczwarami do ubicia. Do wyboru dano nam trzy klasy postaci: wojownika, łotrzyka oraz maga. Wybór niewielki, a co gorsza w grze czteroosobowej przysparzający problemu natury: „Kto z grających chce zdublować postać”?, co wszak nie wszystkim odpowiada. Jeśli jednak uporamy się z tym drobnym zgrzytem, albo zwyczajnie nie zbierzemy czterech osób do zabawy, możemy w pełni oddać się przyjemności wynikającej z koszenia zastępów goblinoidów, demonów, żywiołaków i innego tałatajstwa.

Do obsługi całej gry wystarcza w zasadzie gałka analogowa oraz przycisk X służący do ataku. Niby można pozostałym przyciskom przypisać rolę ciosów specjalnych (lub zaklęć), ale używa się ich stosunkowo rzadko, chyba że gramy magiem (kiedy jest to w zasadzie nieodzowne) albo opadnie nas chmara przeciwników, kiedy jest to po prostu przydatne (inna sprawa, że najwygodniej jest inwestować w dość potężne umiejętności pasywne, których odpalać zwyczajnie nie trzeba). Nie musimy nawet martwić się o aplikowanie sobie soczków życia, bo te „używają się” samoistnie, gdy poziom zdrowia naszego bohatera spadnie do niebezpiecznie niskiego poziomu. Można więc w pełni skupić się na wciskaniu wspomnianego iksa.

Najsłabszym ogniwem  „Dungeon Hunter: Alliance” jest bez wątpienia oprawa wizualna. Po niskobudżetowej produkcji nie spodziewałem się żadnych fajerwerków, ale i tak jej poziom graficzny nieco mnie przytłoczył. Momentami miałem wrażenie jakbym grał w leciwego „Revenanta”, który potrafił zachwycić, ale dziesięć lat temu. Psuje to trochę frajdę z grania, bo – jak to w przypadku tworów Diablo-podobnych bywa – „wizualka” postaci jest równie istotna jak jej statystyki, a tu nasz bohater nie jest, cóż, piękny. Jeśli jednak przymkniemy na to oko (może nawet dosłownie), otrzymamy bardzo solidnego hack’n’slashera, przy którym z przyjemnością spędzicie kilka ładnych wieczorów. Aż do pełnego odprężenia.

CZYNNIK ODMÓŻDŻAJĄCY: 85%

CASTLE CRASHERS
„Castle Crashers” to gra, która całymi garściami czerpie ze stylistyki gier „beat em’ up”, doskonale znanych graczom z arcade’owych automatów, jakie święciły swoje triumfy w latach 90-tych zeszłego wieku. Formuła zabawy jest niezwykle prosta – niczym w kultowych „Cadillacs & Dinosaurs” czy „Final Fight” nieustannie zmierzamy w prawą stronę ekranu, od czasu do czasu przystając, by uporać się z kolejną falą przeciwników. Dla urozmaicenia wprowadzono jednak kilka smaczków, których nie uświadczyłem we wcześniejszych produkcjach tego typu. Między innymi wprowadzono skromny element RPG, co pozwala nam zróżnicować naszych bohaterów – jeden stworzy tanka, inny maga, a ktoś jeszcze łucznika. Do tego dochodzą jeszcze bronie modyfikujące statystyki oraz chowańce – urocze zwierzątka, które z przyjemnością odwdzięczą się nam za  ich przygarnięcie.

Co ważne, autorzy postanowili z rozmysłem pozostać przy ręcznie rysowanej grafice, która przydaje grze dodatkowego smaczku. Zasadniczo, oprawa wizualna jest w moim przekonaniu najsilniejszą stroną „Castle Crashers”. Najsłabszą zaś – replayability. Poziomy są krótkie, a całość niezbyt rozbudowana. Grę bez problemu można skończyć w dwa jesienne wieczory, po czym jej atrakcyjność znacząco spada.

Nie zmienia to faktu, że „CC” jest świetną pozycją. Szybkie, intensywne poziomy i spora dawka humoru czynią z tej produkcji odmóżdżacz niemal idealny. A gdy już się nam znudzi eksterminacja wrogich zastępów przy użyciu magii i miecza (bądź kija, wędki albo czegoś podobnego), zawsze możemy zagrać sobie kosmitą. Albo szkieletem. I ponownie złoić skórę koto-rybie i fekalnemu nietoperzowi.

CZYNNIK ODMÓŻDŻAJĄCY: 90%

WARHAMMER 40K: KILL TEAM
„Warhammer 40,000: Kill Team” to produkcja, która służyła jako coś w rodzaju przystawki przed głównym daniem, jakim miał być „WH40K: Space Marine”. Jak się okazało po premierze, z tej ostatniej produkcji wyszedł zakalec, natomiast zakąska okazała się być o wiele smaczniejsza i przystępniejsza w odbiorze. Oczywiście w swojej własnej kategorii.

W „Kill Team” wcielamy się w rolę kosmicznych marines, którzy samotnie trafiają na pokład krążownika orków. Ich zadanie jest proste – zabić Warbossa orków, zanim ten przypuści atak na imperialną planetę, prowadząc za sobą hordę zielonoskórych paskud. I właściwie od tego momentu rozpoczyna się nieustająca jatka. „Kill Team” zostało maksymalnie uproszczone pod wszystkimi względami. W zależności od wybranej postaci (strzelającej lub walczącej wręcz) korzystamy odpowiednio z kombinacji lewy + prawy analog lub lewy analog + X, od czasu do czasu posiłkując się guzikami L1 i L2, które pozwalają rzucić granat albo odpalić umiejętność specjalną. I to tyle. Nie musimy nawet martwić się o zapasy amunicji, bo te są nieskończone. Po prostu idziemy przed siebie i łoimy, uważając jedynie, żeby zielonoskórzy nie nadgryźli nas za bardzo zanim odstrzelimy im zielone łby. Przez większość czasu nie ma sensu ściągać palca ze spustu, bo orki i gobliny ciągną na nas dziesiątkami, setkami, tysiącami… Rozwałka w najczystszej postaci. Przez wielkie „R”.

Oczywiście „Kill Team” nie jest pozbawione wad. Przede wszystkim do dyspozycji oddano nam zaledwie pięć poziomów, których ukończenie zajmie przeciętnemu graczowi dwa wieczory. W sumie jakieś sześć lub siedem godzin zabawy. Replayability stoi na trochę wyższym poziomie niż w „Castle Crashers”, głównie dlatego, że do wyboru mamy cztery zróżnicowane postaci, posiadające swoje słabsze i mocniejsze strony, choć – nie ukrywam – w dużej mierze sprowadza się to do siły ognia oraz prawego sierpowego. Mimo to można trochę pobawić się różnymi taktykami i kombinacjami postaci (w co-opie).

Koniec końców „Kill Team” stoi obecnie na czele rankingu moich casualowych odmóżdżaczy. Gdy nie mam ochoty na nic cięższego, mogę w każdej chwili odpalić ten tytuł, by już po 3 minutach eksterminować kolejne zastępy zielonoskórych. Jeśli tylko sporadyczna, elektroniczna rozwałka pozwala Wam pozbyć się nadmiaru frustracji i odprężyć umysł, to „Kill Team” jest wymarzoną pozycją na takie okazje.

CZYNNIK ODMÓŻDŻAJĄCY: 95%

Andrzej Jakubiec

Reklama
Polityka_blog_bottom_rec_mobile
Reklama
Polityka_blog_bottom_rec_desktop

Komentarze: 4

Dodaj komentarz »
  1. Ooo, Dead Nation zaciągnąłem sobie w maju czy czerwcu, jak wstało PSN i nie odpaliłem ani razu do momentu, aż tydzień temu odwiedził mnie brat. Wtedy usiedliśmy we dwójkę… i się odmurzdżaliśmy przez cały wieczór 🙂

    Gra daje radę w coopie, ale w singlu jakoś nie pociąga specjalnie. Zbyt monotonna chyba.

  2. @JG
    To ten Brat, co przetrzymuje Firefly? 😉
    Przyznam szczerze, że mnie najbardziej odmóżdżają mainstreamowe FPS-y…
    JMD

  3. ajć, firefly oddał, nie serenity :/

css.php