Pamiętacie może „Air Buccaneers”, odlotowego (dosłownie) moda do UT 2004? Ta niezwykła modyfikacja, stworzona przez związaną z fińskim uniwersytetem w Oulu grupę LudoCraft, nawiązując klimatem i scenografią do opowieści spod znaku Jolly Rogera, w iście pirackim stylu przełamała karaibskie schematy. Bowiem w „Air Buccaneers” piraci, zamiast kuśtykać na drewnianych nogach po pokładach pięknych żaglowców, używali do walki wypełnionych gorącym powietrzem balonów (posiadających nawet pewne cechy sterowców).
Aż dziwne, że nikt z twórców tak zwanego głównego nurtu nie podchwycił tego kapitalnego pomysłu. Jeszcze dziwniejsze, że same sterowce, te wspaniałe powietrzne lewiatany, będące symbolem czasów, w których człowiek wierzył niezachwianie w potęgę techniki, tak rzadko pojawiają się w grach. Rzadko? Już widzę, jak zaprzyjaźnieni z Techopolis szczególarze wpisują pod tekstem komentarz z listą sześćdziesięciu czterech gier, w których sterowiec jednak występuje. No dobrze – występuje. W „Mario”, w różnych odsłonach „Final Fantasy”, w dwóch częściach świetnego, choć trochę niedocenionego „Crimson Skies”, w pierwszej „Syberii”, „The Secrets of Atlantis„, ostatnim „Chronicles of Mystery” czy wreszcie w „Iron Grip: Warlord”, by wymienić najbardziej spektakularny przykład steampunkowej gigantomanii.
Choć, jak widać, trochę tych programów jest, to jednak gracz będący miłośnikiem sterowców (za którego się uważam) nie bardzo ma z czego wybierać. No bo właśnie, sterowiec w grach – powtórzmy to słowo po raz trzeci – występuje. Jako wizualna atrakcja, tło logicznej zagadki lub dziwny środek transportu. I wielka szkoda, że Sterowiec (angielskie słowo airship brzmi lepiej i pełniej oddaje dostojność tej niezwykłej maszyny) nie doczekał się jeszcze tytułu, którego byłby głównym bohaterem.
Być może zapowiadane na koniec (lub początek przyszłego) roku „Aero Empire„, w którym pojawić się mają wielkie aerostaty, zdoła choć częściowo zapełnić puste miejsce w sercach miłośników awiacji. Ale co robić do tego czasu? Podpowiadam – może zagrać w „Guns of Icarus”?
„Guns of Icarus” jest niewielkim, przeglądarkowym programem zrealizowanym przez niezależne Muse Games. Gracz wciela się w nim w pilota małego, uzbrojonego sterowca transportowego, który utrzymuje komunikację pomiędzy rozrzuconymi na mapie placówkami postapokaliptycznego świata.
W „Guns of Icarus” mamy do dyspozycji dziewiętnaście krótkich tras – leveli. Samo latanie nie ma żadnego znaczenia – nikt nie wymaga od nas prowadzenia nawigacji czy choćby sterowania tytułowym „Icarusem”. Naszym zadaniem jest odparcie napadów atakujących nas powietrznych piratów. Dysponują oni dwoma rodzajami samolotów (na trasach „hard” pojawia się również sterowiec z działem), gracz przeciwstawia się im za pomocą rozmieszczonego na pokładzie uzbrojenia.
Na każdym z sześciu stanowisk można umieścić jedno z ośmiu dostępnych działek/dział/wyrzutni rakiet oraz elektryczne urządzenie w grach tradycyjnie zwanego „Teslą”. Oczywiście mają one różną siłę, zasięg i szybkostrzelność – najtańsze działka Gatlinga zadają najmniej obrażeń, ale posiadają najbardziej pojemne magazynki, najpotężniejsze działa, których pojedynczy, dobrze wymierzony strzał zmiata z nieba przeciwnika, mają zaledwie cztery lub osiem pocisków i przeładowują się dramatycznie wolno.
Początkowo samo zestrzeliwanie wrogich maszyn nie jest wielkim problemem – pirackie samoloty nadlatują falami, a my rozprawiamy się z nimi biegając po pokładzie od działa do działa. Kłopot jednak w tym, że „Icarus” otrzymuje obrażenia, zatem w wolnych od walki chwilach (których im dalej w grę, tym mniej) musimy jak najszybciej naprawiać uszkodzenia. Jeśli tego nie zrobimy, wcześniej czy później jeden z pięciu kluczowych elementów konstrukcji (ich stan pokazują specjalne wskaźniki) eksploduje, a „Icarus” poszybuje w dół wzorem swojego mitologicznego imiennika… Brzmi to wszystko bardzo prosto, ale zapewniam, że na najtrudniejszych trasach wcale proste nie jest.
Oprawa programu imponuje bardziej pomysłowością niż pięknem detali czy szczegółowością modeli. Zarówno sam „Icarus”, jak i wrogie statki powietrzne przedstawione są dość prosto, w stylistyce nawiązującej do steampunka, zaś ścieżka dźwiękowa składa się z jednego wyrazistego, ale wciąż powtarzającego się motywu (co jednak przy takiej intensywności zabawy nie przeszkadza).
Choć w „Guns of Icarus” można grać samemu, to jednak głównym przeznaczeniem programu jest tryb sieciowej kooperacji. Znacznie łatwiej i zabawniej jest podzielić się strefami obrony z żywymi kolegami (uwaga – mimo ponad stu tysięcy użytkowników trudno znaleźć chętnych). Trochę szkoda, że program jest tak krótki, świat przedstawiony ogranicza się do chmur w różnych barwach i zmiennych warunków pogodowych, a bohater nie posiada żadnych indywidualnych cech (nawet wszyscy grający w muliplayerze wyglądają jak bracia bliźniacy). Jednak nie można mieć o to pretensji do twórców – „Guns of Icarus” to tylko przeglądarkowa celownikowa strzelanka – ot, gierka, do której siada się najwyżej na kwadrans, żeby zmierzyć się z prostym skryptem. W sumie – bardzo fajny, ale też bardzo niewykorzystany pomysł na ciekawy świat, uzupełniony prostą mechaniką.
Warto wspomnieć, że w „Guns of Icarus” na równych prawach z pecetowcami mogą się bawić również posiadacze Maców, a bezpłatne demo jest wystarczająco obszerne, by dokładnie zapoznać się z zasadami rozgrywki. Pełna wersja, zawierająca dziewiętnaście tras i tryb multiplayer, kosztuje zaledwie osiem dolarów.
Jan M. Długosz
Polecamy także:
Ewentualni pogromcy Modern Warfare 2