Animacja, która była kiedyś dumą polskiego kina, fatalnie zniosła zmianę ustroju i radykalne ograniczenie państwowego mecenatu. Po kilkunastu latach zastoju, przerywanego sporadycznymi sukcesami, próbuje ponownie podjąć walkę o międzynarodową sławę i krajowego widza.
– Gdy byłem na studiach, często kupowaliśmy bilet właśnie po to, żeby zobaczyć animację Daniela Szczechury czy Ryszarda Czekały. Czasem wychodziliśmy jeszcze przed właściwym seansem – wspomina Marcin Giżycki, historyk filmu i krytyk. Dziś stara się przypomnieć widzom o polskiej animacji, której w kinach zobaczyć nie mogą. Dlatego opracował dla Polskiego Wydawnictwa Audiowizualnego wydaną niedawno kompilację DVD „Antologia polskiej animacji”. Okazja dla jej wydania jest szczególna: Polski Instytut Sztuki Filmowej ogłosił 2008 r. rokiem polskiej animacji, która obchodzi swoje 60-lecie.
Przeciętnemu polskiemu widzowi rodzima animacja kojarzy się przede wszystkim z bajkami, które powstawały w czasach PRL w łódzkim studiu filmowym Se-ma-for. Na „Misiu Uszatku” i „Przygodach Misia Colargola” wychowało się kilka pokoleń Polaków. Znacznie mniej osób pamięta, że na obrzeżach wielkiego przemysłu zaangażowanego w produkcję dla najmłodszych rozwijało się jedno z najciekawszych zjawisk artystycznych w historii naszej kinematografii.
Gdy w drugiej połowie lat 50., korzystając z odwilży po śmierci Stalina, twórcy tacy jak Andrzej Wajda, Andrzej Munk czy Jerzy Kawalerowicz kręcili najważniejsze dzieła polskiej szkoły filmowej, w Łodzi powstawały nie mniej ambitne animacje. Twórcy tacy jak Jan Lenica i Walerian Borowczyk rzucili wyzwanie tradycyjnemu pojmowaniu filmu animowanego i tworzyli kierowane do dojrzałych odbiorców awangardowe dzieła, które szybko znalazły uznanie na najważniejszych festiwalach światowego kina.
Tango z Oscarem
W Łodzi pracowali też ich następcy, jak nominowany do Złotej Palmy Piotr Dumała czy Zbigniew Rybczyński, który w 1983 r. za swoje „Tango” jako pierwszy Polak odebrał Oscara. Oczywiście także inne ośrodki stały się przystaniami dla eksperymentujących z filmową formą indywidualności takich jak Julian Antoniszczak, parodiujący komunistyczne kroniki filmowe w absurdalnych historiach, malowanych bezpośrednio na taśmie filmowej.
Specyfika tej formy, drogiej w produkcji i trudnej w dystrybucji, sprawiła, że gdy nastał wolny rynek, studia zaczęły bankrutować jedno po drugim. Rodzime animacje na dobre zniknęły z kin, telewizja postawiła na tańsze w produkcji seriale, a zafascynowana otwarciem na Zachód publiczność wydawała się agonii tej formy filmowej nie zauważać.
Z perspektywy przeciętnego kinomana lata 90. to dla polskiej animacji czas stracony. Choć wybitne filmy stworzyli Piotr Dumała, Jerzy Kucia czy Aleksandra Korejwo, to szerszy oddźwięk zyskał dopiero sukces Tomasza Bagińskiego, którego „Katedra” była nominowana do Oscara w 2003 r., a późniejsza „Sztuka spadania” otrzymała prestiżową nagrodę brytyjskiego przemysłu filmowego BAFTA. Jak często się zdarza, polska publiczność dostrzegła twórcę za sprawą jego zagranicznego sukcesu. Jednak Bagiński to postać osobna – sam często podkreśla, że nie czuje się związany ze środowiskiem filmowym.
Kadr z filmu „Katedra”
Ręczna robota
Nadzieję na stopniową rekonstrukcję systemu produkcji nowoczesnych filmów animowanych, które mogą trafić do przyzwyczajonych do standardów „Shreka” widzów, przynoszą najnowsze produkcje młodych twórców związanych z łódzką filmówką. Do grupy tej należą Kamil Polak, który zrealizował „Świteź”, ruchomy obraz impresję na temat poematu Mickiewicza oraz Wojtek Wawszczyk, który właśnie ukończył prace nad swoją „Drzazgą”. To blisko 17-minutowa animacja komputerowa, opowiadająca historię zakochanej ławki. Łączącego nowoczesną technologię z technikami malarskimi filmu nie powstydziłby się sam Tim Burton.
– Mocnym punktem polskiej animacji wciąż jest sztuka wykonywana ręcznie, przede wszystkim malarstwo – tłumaczy Wawszczyk. – Postanowiliśmy połączyć znaną z dużych amerykańskich produkcji trójwymiarową animację komputerową z malarstwem olejnym. To pomysł mojej dziewczyny Doroty Kobieli, która tworzy animacje, ale jest także malarką. Dorota razem z przyjaciółmi namalowała na potrzeby „Drzazgi” 450 obrazów, które później zostały przeniesione do komputera. Można powiedzieć, że za pośrednictwem nowych technologii wywyższamy tradycyjne rzemiosło i tradycyjną sztukę. Zresztą nie poprzestajemy na malarstwie – adaptacja komiksu o Jeżu Jerzym, której produkcję pomagam teraz nadzorować, będzie wycinanką, czyli kolejnym nawiązaniem do tradycyjnych technik.
Nowe możliwości daje twórcom Internet, w którym być może objawi się kolejna gwiazda na miarę Bagińskiego. Jak dotąd jednak demokratyzacja animacji, która mogłaby się dokonać za sprawą taniego sprzętu komputerowego, owocuje głównie powstawaniem żartobliwych krótkich form w rodzaju słynnych „Hardcore Negotiators” – a więc dziełek, których atutem jest satyra polityczna, a nie jakość wykonania. Tu zresztą znów można dopatrzyć się odniesień do historycznych korzeni: niewiele osób pamięta, że jedną z pierwszych animacji stworzonych w Polsce był kilkusekundowy film „Senat z wozu, koniom lżej” Zdzisława Lachura, który zapewne w portalach z sieciowym humorem i dziś miałby szansę na powodzenie wśród widzów.
Słoń w sieci
Sytuację mogą poprawić coraz częściej organizowane przy rozmaitych festiwalach filmowych i innych imprezach kulturalnych warsztaty animacji. Powstają też fora internetowe poświęcone wymianie doświadczeń twórców-amatorów, a ścieżki rozwoju wskazują takie produkcje, jak stworzony w oparciu o eksperymentalny model finansowania i dystrybucji holenderski film „Elephant’s Dream” (Sen słonia). Ta trójwymiarowa animacja, bezpłatnie rozpowszechniana w Internecie, w całości została zrealizowana przy użyciu wolnego oprogramowania, a sfinansowali ją z dobrowolnych datków internauci.
– Jest wielu artystów tworzących z myślą o Internecie czy publiczności skupionej wokół galerii i klubów. Często są to znakomite prace. Przykładem jest Mariusz Wilczyński, który nigdy nie brał udziału w festiwalach i nie szukał ministerialnego dofinansowania, a w maju doczekał się prezentacji swoich prac w nowojorskim Muzeum Sztuki Współczesnej – mówi Marcin Giżycki. Dla Wilczyńskiego bieżący rok to pasmo sukcesów: oprócz zachwytów amerykańskiej krytyki warto wymienić pokazy w londyńskiej The National Gallery i retrospektywy we Francji i RPA. Szerszej publiczności oryginalny styl jego prac jest znany choćby z animowanej oprawy stacji TVP Kultura.
Jak jednak sprawić, by produkcje dostrzegane na świecie i doceniane przez znawców miały szansę nawiązania dialogu z szerszą krajową publicznością, która przecież wciąż lubi kino animowane. Dwa filmy, które w ostatnich tygodniach zgromadziły w polskich kinach najwięcej widzów, to animowane: „Film o pszczołach” i „Ratatuj”, a w pierwszej dziesiątce największych przebojów polskich kin po 1989 r. znalazły się aż trzy animacje (druga i trzecia część „Shreka” oraz „Król Lew”). Co więcej, przyzwoite wyniki francuskiego „Trio z Belleville” pokazały, że na polskich ekranach jest miejsce nie tylko dla wielkich produkcji amerykańskich, ale także dla kina mniej konwencjonalnego, stanowiącego kompromis pomiędzy autorską wypowiedzią a gustami masowego widza.
Niestety, takie filmy muszą kosztować.
– Mój film trwa 16 i pół minuty, robiliśmy go ponad dwa lata, kosztował prawie 500 tys. zł i udało mi się go skończyć tylko dlatego, że pomogło mi bardzo wiele osób, które uwierzyły w ten projekt – mówi Wawszczyk. – Przy „Drzazdze” pomagali mi też ludzie, których poznałem pracując w USA przy efektach specjalnych do filmu „Ja, robot” – fachowcy kierujący pracami animatorów przy produkcji „Spidermana 3” i ostatniej części „Piratów z Karaibów”. Znajomości to nie jedyna korzyść z pracy za Oceanem – u nas wciąż panują partyzanckie warunki, tam mogłem zobaczyć, jak jest zorganizowany cały proces tworzenia filmu.
Boom musi być
Koło się zamyka: inwestorzy nie dostrzegają zainteresowania widowni i boją się wyłożyć pieniądze na film animowany, a dopóki nie pojawią się spektakularne polskie produkcje, większego zainteresowania nie będzie. Dlatego młodzi animatorzy coraz skuteczniej, przynajmniej część funduszy, pozyskują z za granicy.
– Szkoda tylko, że widzowie w kraju najczęściej mogą zobaczyć polską animację na festiwalu teledysków albo imprezach branżowych – mówi Jowita Gondek, której animacja „Broken” powstaje w… Korei Południowej. Podobne odczucia ma Marek Serafiński ze Stowarzyszenia Filmowców Polskich, który chciałby otworzyć animacji drogę na ekrany. – Udało nam się porozumieć z kinami studyjnymi, które mają wrócić do dobrej tradycji i pokazywać przed seansami krótkie, maksymalnie 8-minutowe filmy animowane i dokumentalne. Problem w tym, że takich kin jest w kraju zaledwie kilkadziesiąt. Pozostaje pytanie, jak do podobnej akcji przekonać właścicieli multipleksów, którzy przed filmem wolą puszczać reklamy.
Być może rozwiązaniem byłby powrót do praktyk z II RP, kiedy to kiniarze wyświetlający polskie filmy artystyczne mogli liczyć na ulgi podatkowe. Takie pokazy mogłyby przetrzeć szlak dla dłuższych obrazów. Młodzi twórcy chcą nawiązać do najlepszych tradycji polskiej szkoły animacji, jednak bez wsparcia sukcesów nie będzie.
– Jesteśmy dopiero na etapie rekonstrukcji czegoś, co przed 1989 r. było wielkim przemysłem – podsumowuje Wojtek Wawszczyk. – Jest kilka grup twórców, którzy, w co wierzę, mogą przyczynić się do odrodzenia animacji w Polsce. Musimy jednak szukać ludzi z pasją, bo ktoś, kto potrafi dobrze animować, może dziś zarabiać kolosalne pieniądze w reklamie czy na rozwijającym się rynku gier komputerowych. Film nie może tego zaoferować. Jednak wokół projektów takich jak produkcje Tomka Bagińskiego, film Kamila Polaka czy mój gromadzą się ludzie, którzy chcą to robić. Animacja to nasza miłość. Chora miłość. Ale zaciskamy zęby i robimy swoje, bo boom na animację musi nadejść.
Mirosław Filiciak
Tekst opublikowany w tygodniku „Polityka” (50/2007)
23 września o godz. 12:19 63710
Myślę, że polska animacja przeżywa obecnie renesans. Widzi się sporo udanych produkcji młodych i również nieco bardziej doświadczonych twórców. To napawa nadzieją na przyszłość.
11 października o godz. 10:22 63769
To prawda, coś się ruszyło. Całe szczęście, bo Polska akurat ma tradycje w tym temacie.