Najdroższa w historii polskiej blogosfery prywatna kampania promocyjna (m.in. billboardy i spoty radiowe) dobiegła końca. A zaczęła się zagadkowo, intensyfikując z dnia na dzień ciekawość odbiorców. Każdy zadawał sobie pytanie: co to jest paplament i „pepepe”?
Przez miesiąc musiały wystarczyć zabawy słowem: pyskusje, bolityka, cudzogłupstwo, paplament. Powstawały kolejne neologizmy, wciągając do słowotwórczej gry zdezorientowanych, acz zaintrygowanych Polaków, podkręcając atmosferę oczekiwania. Aż wreszcie nadszedł 1 lipca.
Ci, którzy z bijącym sercem wstukali w klawiaturę adres niedostępnej dotychczas w pełnej krasie strony pepepe.pl, ujrzeli… zadumane (i z gracją ufryzowane) oblicze posła Palikota!
Nowa witryna Janusza Palikota (PO) okazała się przede wszystkim teaserem (tzw. zajawką) jego bloga na Onecie – „Poletka Pana P.” (w skrócie: pepepe, podobnie zresztą jak sztandarowe hasło guru wolnorynkowców Miltona Friedmana: „prywatyzować, prywatyzować, prywatyzować”). Nazwa, jak na ostatnie akcje biznesmena-parlamentarzysty przystało (m.in. konferencja prasowa z wibratorem w ręku), obrazoburcza, bo przywodzi na myśl tytuł książki „Poletko Pana Boga” Erskine Caldwella.
Nowa strona posła to stary cukierek w nowym papierku (zawartość dawnej jego witryny – http://www.palikot.pl/ – nie uległa znacznej zmianie), a i pomysł na blog polityka nienowy, bo „Pan P.” ustawił się w tym samym szeregu, co Korwin-Mikke, Pawlak czy Wierzejski.
Przy całej sympatii dla Janusza Palikota, obok którego wyskokowych pomysłów trudno przejść obojętnie, mniej w tym wszystkim Caldwella („Poletka Pana Boga”), a więcej Szekspira („Wiele hałasu o nic”). Po Prostu Powielenie (w skrócie: pepepe).
A tych miłośników zagadek, których nie zniechęcił finał marketingowej przygody, może ciekawić już tylko jedno: całkowity koszt sprawnie poprowadzonej przez Agencję Look At kampanii promocyjnej. Ot, taki ludzki odruch.
Małgorzata Kozłowska