Reklama
Polityka_blog_top_bill_desktop
Polityka_blog_top_bill_mobile_Adslot1
Polityka_blog_top_bill_mobile_Adslot2
Technopolis - O grach z kulturą Technopolis - O grach z kulturą Technopolis - O grach z kulturą

9.06.2014
poniedziałek

Wolfenstein: The New Order – dziesiąty Bękart wojny

9 czerwca 2014, poniedziałek,

Porównując grę wideo do legendarnego filmu, autor takiego porównania zawsze naraża się na śmieszność. Cyklicznie pojawiające się w różnych recenzjach różnych gier „Obywatel Kayne gier wideo” jest już nawet branżowym bon motem, ale cóż, zaryzykuję: Wolfenstein: The New Order niewiele brakuje w świecie gier do pozycji, którą w kinie zajęły „Bękarty wojny”.

Film Tarantino połączył w sobie rzeczy wydawałoby się niepołączalne. Groteskę z powagą, czarny humor z patosem i nieskrępowaną zabawę z poważniejszymi, skłaniającymi nawet do refleksji wątkami. Scenariusz ten w połączeniu z bezkompromisowo ukazaną brutalnością i ostrym językiem bohaterów, a do tego rewelacyjną rolą Christopha Waltza, dał dzieło wybitne. Dosyć ciężkostrawne w odbiorze i dlatego też nie dla każdego, ale jednak świetne. Taki sam jest Wolfenstein: The New Order, choć niestety brakuje w nim odpowiednika Waltza.

Brak naśladowcy nie oznacza jednak, że twórcy nie starali się go stworzyć. Rolę schwarzcharakterów powierzono tu dwóm postaciom. Frau Engel, podstarzałej nazistce z młodocianym kochankiem u boku i Wilhelmowi Strasse, nazywanemu tu Trupią Główką. Obie postacie są mocno przerysowane, czasem wręcz zabawne, wystarczy jednak jedna scena, żeby uśmiech zastygł nam na ustach, a na plecach pojawiły się ciarki. Szwedzcy developerzy nie patyczkują się i dosyć dosłownie pokazują sporo okropności których dopuszczali się naziści. Na zbliżeniach widać też rzeczy, których się nie dopuszczali, ale gdyby dysponowali takimi możliwościami jak w grze, to pewnie by to robili.

Kreacje tych dwóch bohaterów nie są nawet w połowie tak dobre jak Waltza, ale wyraźnie poruszają się w tych samych rejonach. W zestawieniu z kinowym wzorem bledną, ale przyćmiewają za to większość przeciwników z innych strzelanin. Bezpłciowi, tworzeni wedle szablonu „góra mięśni + histeryczny śmiech” bossowie z innych strzelanin wypadają na tle Wolfensteina strasznie płasko. To samo dotyczy zresztą innych bohaterów. Tu nawet ci drugoplanowi zostają w pamięci. To samo można powiedzieć o Williamie „B.J.” Blazkowiczu, który z jednej strony uosabia wzór kina akcji lat 80., a z drugiej potrafi zaskoczyć filozoficznymi komentarzami na temat wojennego dramatu.Prawdziwy dramat płynnie przechodzi tu w czarną komedię, aby za chwilę przemienić się w pulp/science fiction i pokazać kilka scen gore. Grając w Wolfenstein: The New Order nigdy nie wiemy czego się spodziewać, i nie dotyczy to tylko atmosfery kolejnej sceny, ale też rozgrywki.

Raz tu strzelamy z dwóch potężnych karabinów jednocześnie, aby aby za chwilę jak w rasowej grze stealth przekradać się za plecami przeciwników, czy nawet niczym w grach przygodowych eksplorować otoczenie i rozmawiać z NCP-ami. Twórcy są konsekwentni w swojej niekonsekwencji, co rusz zmieniając tempo i klimat zabawy. Po walce z opancerzonym mechanicznym psem, a także żołnierzem przyszłości o jakim musiał marzyć Adolf Hitler, dostajemy misję infiltracji obozu pracy i zabicia jednego wyjątkowo okrutnego generała. Wykonywane przez niego tortury sprowadzają nas na ziemię, twórcy nie pozostawiają tu nas jednak zbyt długo i za chwilę wystrzeliwują w kosmos. W przenośni i dosłownie. Wolfenstein: The New Order co kilkanaście minut zaskakuje, choć nie jest niestety równy.O ile sceny akcji, bezpardonowe strzelanie ze wszystkiego co jest pod ręką do wszystkiego co się rusza, wypadają świetnie, przywodząc na myśl najlepsze zręcznościowe strzelanki ostatnich lat, tak spokojniejsze sekcje skradankowe zawodzą. Przeciwnicy są głusi i ślepi, a zajście ich od tyłu nie sprawia żadnych problemów. Dużym uproszczeniem jest też fakt, że nie można chować zwłok zasztyletowanych wrogów. Ci, którzy jeszcze żyją, często nie dostrzegają natomiast martwych towarzyszy. Grając na PS4 z jednej strony mamy więc wrażenie naprawdę next-genowej gry – całość wygląda solidnie, a do tego oferuje podatne na destrukcję otoczenie. Z drugiej natomiast razi głupota przeciwników czy prostota otwartych lokacji. Nudne i brzydkie w ogóle nie mogą równać się z zadaszonymi etapami. Więcej jest w nich szczegółów i co za tym idzie klimatu, który w różnych kanałach i podziemiach przypomina wręcz Rage’a, ale to w końcu ta sama technologia.Wolfenstein: The New Order jest trochę nierówny, ale wszystkie wpadki techniczne ratuje fabuła, atmosfera zgermanizowanego świata i dynamiczny gameplay. Alternatywna wersja historii, gdzie największe popowe hity lat 60. śpiewa się po niemiecku (w grze są nawet niemieckojęzyczne covery!), a nazistowska ideologia nie ma sobie równych, jest pierwszorzędny. Podobnie jak sceny, w których własnoręcznie wyrzynamy cały pluton retro-science-fiction żołnierzy.

Wolfenstein: The New Order nie posiada żadnego trybu multiplayer. Wystarczająca na kilkanaście godzin zabawy kampania dla jednego gracza jest jednak warta każdej ceny. Wolfenstein nie jest idealny, ale i tak może być mocnym kandydatem do miana największego pozytywnego zaskoczenia roku. Już teraz William „B.J.” Blazkowicz zdobył jednak miano dziesiątego Bękarta wojny, dotrzymując kroku filmowym bohaterom.

Paweł Olszewski

Reklama
Polityka_blog_bottom_rec_mobile
Reklama
Polityka_blog_bottom_rec_desktop
css.php