Survival to osobliwy gatunek: bardzo popularny, choć w czystej postaci praktycznie nieistniejący. Wiele tytułów oficjalnie do niego przynależy i ma w sobie coś z horroru, jednak zwykle są to uproszczone przygodówki albo klasyczne gry akcji. Survivalu w nich jak na lekarstwo – co zmienił dopiero State of Decay.
Przetrwanie
Oficjalnie gatunek survival horroru narodził się w epoce Alone in the Dark i Resident Evil – gier, które zaoferowały świeże spojrzenie na statyczne, monotonne przygodówki. Zamiast klikać kursorem po nieruchomym ekranie, gracz bezpośrednio sterował postacią, a na przeszkodzie stawały mu nie tylko abstrakcyjne zagadki, ale i śmiertelnie groźni wrogowie. Na część survivalową składały się ograniczone zasoby apteczek i amunicji, a także wysoki poziom trudności. Mimo wszystko przetrwanie nigdy nie stanowiło centralnego elementu rozgrywki.
Z czasem survival horrory zaczęły ewoluować. Zagadki stawały się prostsze, aby w epoce Dead Space czy Resident Evil 5 ostatecznie zniknąć, ustępując miejsca standardowej (choć nadal dość trudnej) grze akcji. I tylko twórcy niezależni, po pracy dłubiący w kodzie w zacisznych garażach, próbowali tworzyć gry, które zasługiwałyby na miano survival horroru. Przez długi czas najbliższa ideału była flashowa seria The Last Stand. Jej twórca Chris Condon poszedł naprzeciw trendom współczesnego interaktywnego horroru: sprawił, że przetrwanie przestało być dla gracza środkiem, a stało się celem, któremu podporządkowano mechanizmy rozgrywki.
Wydany niedawno na Xboksie 360 State of Decay, również wyrastający z sektora indie games, rozwija tę ideę – i robi to na tyle dobrze, by nazwać go pełnoprawnym survival horrorem.
Pretekst do zabawy
Tło fabularne jest tak proste, jak to tylko możliwe: zombie zaatakowały, spróbuj przetrwać. Nie ma tu szokujących zwrotów akcji, a każda scenariuszowa sztuczka, która próbuje je udawać, została ograna tysiąc razy razy w kinie, telewizji i komiksie. Fabuła jest mało znaczącym kontekstem (a raczej pretekstem) dla akcji, jej prostota stanowi jednak zaletę, ponieważ nie odwraca uwagi od trzonu gry, czyli survivalu.
Uruchom State of Decay, a wcielisz się w członków niewielkiej, lecz zróżnicowanej grupy osób, które przeżyły pierwsze dni apokalipsy. Każdy z bohaterów ma swoją historię, unikalne cechy i charakter, i każdy samodzielnie wchodzi w interakcje z innymi postaciami. Sednem zabawy jest eksploracja: masz do dyspozycji ogromny teren, możesz wejść do niemal każdego budynku. Zbierając pożywienie, amunicję, leki, materiały budowlane czy paliwo, będziesz mógł zapewnić schronienie większej grupie ocalałych czy rozbudowywać instalacje obronne. Z czasem zyskasz coraz większą dowolność w podejmowaniu decyzji i rozwiniesz umiejętności swoich podopiecznych.
Prawie każda akcja i decyzja ma wpływ na twoją małą wspólnotę. Morale ocalałych i – pośrednio – poziom trudności gry, który zależy od tego, czy zgodzisz się pomóc komuś w wykonaniu misji; czy pomożesz zwiadowcy, który znalazł się w pułapce; czy zaaprobujesz czyjąś inicjatywę; czy rozładujesz napięcie między skłóconymi członkami grupy.
Świat gry jest ogromny i bardzo szczegółowy, rzeczy do zrobienia cała masa, a czasu ani środków nigdy nie wystarcza na wykonanie każdego zadania. W efekcie od gry trudno się oderwać. Zawsze chce się zrobić coś jeszcze; zawsze ma się ochotę przeszukać jeszcze jeden zakątek mapy, żeby znaleźć więcej leków czy narzędzia potrzebne do rozpoczęcia uprawy ogrodu. Świat wykreowany przez developerów żyje – także dlatego, że jest w nim obecna śmierć.
Bez odwrotu
Pod pewnymi względami State of Decay przypomina serię Dead Rising – czyli jedyne wysokobudżetowe gry bliskie prawdziwemu survival horrorowi. Dead Rising jest jednak pastiszem i survivalu, i gier grozy, który kładzie nacisk przede wszystkim na szaloną, niezobowiązującą zabawę. Element przetrwania istnieje, ale nie ma większego znaczenia, ponieważ wirtualna śmierć nie niesie ze sobą konsekwencji. Zawsze możesz spróbować ponownie, i to zachowując zgromadzone punkty doświadczenia.
State of Decay nie zapewnia takiego komfortu. Tutaj śmierć jest ostateczna, a każde spotkanie z wrogiem może być tym ostatnim. Na pewno znajdziesz wśród ocalałych bohatera, z którym najbardziej się zżyjesz i w skórze którego spędzisz najwięcej czasu – wystarczy jeden nierozsądny krok, aby wszystkie jego osiągnięcia poszły w niebyt. Jeśli grasz nieuważnie, nawet pojedynczy przeciwnik będzie w stanie rozszarpać cię na strzępy, zaś ucieczka może okazać się niemożliwa, ponieważ zamęczyłeś swoją postać serią brawurowych akcji.
Dzięki odważnym, idącym na przekór mainstreamowi koncepcjom jeszcze bardziej wczujesz się w rolę szczęśliwca ocalałego z zombie-apokalipsy. Będziesz troszczyć się o swoje postaci – zwłaszcza, że ich motywacje są zrozumiałe, a charaktery wyraźnie zarysowane. State of Decay jest więc grą angażującą, a zarazem taką, której nie sposób przewidzieć ani poznać w stu procentach. To ty napiszesz jej scenariusz; od twojego stylu grania będzie zależało, jaką przygodę przeżyjesz. Choć stan zabawy zapisuje się bardzo często, nie istnieje możliwość cofnięcia się do ostatniego punktu kontrolnego – jeśli popełnisz błąd, będziesz musiał z nim żyć. Próby znalezienia wyjścia z beznadziejnych sytuacji są zresztą najbardziej emocjonującymi częściami zabawy.
Gra doskonała?
Nie ma rzeczy doskonałych – również State of Decay może rozczarować, głównie w kategoriach technicznych. Efekt aliasingu, przenikanie się obiektów czy niezbyt naturalnie wyglądające animacje sprawiają, że grze daleko do najpiękniejszych tytułów generacji. Trudno jednak odmówić jej nastroju, budowanego przez logicznie i realistycznie zaprojektowane otoczenie, jesienną paletę barw oraz skromną, ale interesującą warstwę dźwiękową. Oceniając prezencję State of Decay należy także pamiętać, że to gra niezwykle rozbudowana, niskobudżetowa, a na dodatek mieszcząca się w niecałych dwóch gigabajtach dyskowej przestrzeni. Biorąc to wszystko pod uwagę, można uznać ją za spore programistyczne osiągnięcie.
Koniec końców – prawdziwą wartość gry określa to, jak dobrą zapewnia zabawę, a State of Decay wypada pod tym względem wręcz fenomenalnie. To skromna produkcja, na którą nikt nie czekał, pojawiła się bez wielkiej kampanii reklamowej i z miejsca przedefiniowała wpędzony w ślepą uliczkę gatunek. Jest warta każdego wydanego na nią grosza.
Michał Puczyński
Polecamy także: