RED DEAD ZEN
Są takie gry, które wytrącają recenzentom oręż. Albo inaczej – uświadamiają jego nieprzystawalność do ewoluującego wraz z postępem technologii medium, które usiłują opisać. Skazują też krytykantów/krytyków na konieczność formułowania sądów jeszcze przed zakończeniem rozgrywki, bowiem wrzucają go w świat na tyle rozległy, że nie sposób go poznać w przewidzianym ustawą czasie kilku lub kilkunastu godzin. „Red Dead Redemption” do takich właśnie gier należy. I dlatego też dziś spisujemy tylko garść refleksji – które zapewne jeszcze uzupełnimy.
Gdyby do nowego dzieła Rockstara przyłożyć tradycyjne narzędzia pomiarowe, ocena byłaby zaledwie sprzyjająca. RDR okazałaby się przyzwoitą grą zręcznościową, ze sprawnie poprowadzoną, wyraźną linią fabularną – oplecioną wieloma, zróżnicowanymi (również i tymi głupawymi, niestety) wątkami pobocznymi – nawiązującą do klasycznych filmowych i serialowych pozycji gatunku. Jest pełnokrwisty główny bohater (John Marston), jest szantaż i poczucie odpowiedzialności wobec rodziny; jest wina i jest odkupienie; są ludzie honoru, ale i odrażający, brudni oraz źli; jest podręcznikowy wręcz zestaw gatunków szaleństwa. Pełnia psychologicznych, społecznych, historycznych, obyczajowych, ekonomicznych, architektonicznych, a nawet językowych (mnogość akcentów, zaśpiewów itd.) detali w obrazie Dzikiego Zachodu prezentowanego przez RDR nie ma precedensu.
Zza tej pełni wyłania się czasem fastryga – silnik graficzny wyraźnie się zacina, przedmioty lewitują nad pustynią, po której grasują mityczne niemalże pół-baby pół-osły, na szczytach gór zdarzają się cudowne, masowe namnożenia dzikiej zwierzyny, model sterowania postacią pozostawia wiele do życzenia, nie rozwiązano też klasycznego problemu konia, stygmatu gier równie znakomitych jak „Call of Juarez”, a polegającego na tym, że zwierzę to zachowuje pod jeźdźcem w sposób wysoce absurdalny. Ale wziąwszy pod uwagę ogrom i złożoność emulowanej rzeczywistości, łatwo te niedopatrzenia w kodzie puścić w niepamięć. Postrzegane w kategoriach gier rozrywkowych „Red Dead Redemption” wypada więc zacnie. Nie jest jednak przyczyną spektakularnych zadziwień. Taki werdykt byłby jednak dla twórców RDR krzywdzący.
Zaryzykuję bowiem tezę, że to wcale nie jest gra. To znaczy, oczywiście, spełnia jej podstawowe kryteria, zaspokaja pierwotne instynkty gracza i tak dalej, jednak za sprawą postępu technik programistycznych i wykorzystaniu (chyba już w 100%) potencjału drzemiącego w stosowanych obecnie procesorach kart graficznych deweloper zdołał wygenerować świat wiarygodny jak żaden inny dotąd – z ogromnym, jak mawiają mechanicy, zapasem mocy. „Red Dead Redemption” jest jak radziecki okręt podwodny – zapewnia pełne zanurzenie – każąc jednocześnie, jak mało który twór kultury popularnej, stawiać pytania natury zasadniczej.
Przyroda południowo-zachodniego pogranicza USA w jej geograficznej, topograficznej, meteorologicznej, biologicznej i wszelkiej innej wieloaspektowości odtworzona została przez Rockstar niebywale wiernie. Rzekłbym nawet, nieco przesadzając, że RDR z powodzeniem zastąpiłby kosztowną i ryzykowną (gady, hipertermia i inne atrakcje) wycieczkę na tereny, które stanowią pierwowzór świata przedstawionego (co stwierdzam z pełną odpowiedzialnością osoby, która niejednemu grzechotnikowi z Arizony musiała się kłaniać). I jakkolwiek zabrzmi to nieco bluźnierczo, zachody słońca nad wirtualną Arizoną czy nagłe burze szalejące nad pustynią wizualnie niewiele tylko ustępują tym prawdziwym. Być może to wrażenie „tambycia”, które nie jest aż tak intensywnie odczuwalne w serii Grand Theft Auto, innej piaskownicy produkcji Rockstar, wynika stąd, że dziką przyrodę, rządząca się dość prostymi, fizycznymi prawami, stosunkowo łatwo symulować (wszak chmury, drzewa, rzeki to struktury fraktalne, opisywane śmiesznie wręcz prostymi równaniami).
Wspomniane okoliczności przyrody uzupełniono o bogatą charakterologicznie tkankę ludzką i zwierzęcą, obcowanie z którą (z użyciem metod dialektyki oraz Winchestera) jest źródłem czystej przyjemności poznawczej. „Red Dead Redemption” reprodukuje nie tylko realia mitotwórczego kresu pionierskiego pogranicza – burzliwy kres tak zwanego Dzikiego Zachodu, symbolizowany przez obecność kolei żelaznej, inwazję urzędników, i inne cywilizacyjne zjawiska towarzyszącą zbliżającemu się wstąpieniu meksykańskiej niegdyś Arizony do Unii – ale i poczucie przygody, dreszcz wynikający z przypadkowości, a więc nieprzewidywalności wydarzeń kolejnego dnia. Rzadka to sztuka, by poza twardymi bitami dźwięku i grafiki, twórcom gry udało się oddać miękką, emocjonalną, egzystencjalną wręcz atmosferę czasu i miejsca.
Tyle o wrażeniach. Najbardziej zaś w „Red Dead Redemption” frapuje chyba system oceny poczynań gracza. Każe on zastanowić się nad moralnymi aspektami bytowania nie tylko w świecie wirtualnym, ale i poza nim. Czy niecny czyn popełniony w cieniu kaktusa, bez świadków, należy karać odjęciem punktów honoru, czy może nie? Z jakiej – boskiej (absolutnej), społecznej albo indywidualnej (relatywnej) – perspektywy oceniać podobne działania? Dlaczego zastrzelenie podstępnej ladacznicy uchodzi Marstonowi płazem, a skrócenie cierpienia pogrążającej się w religijnym obłędzie panny-dewotki już niekoniecznie? Pytania ja te przywodzą na myśl oklepany nieco koan zen – ten o dźwięku drzewa upadającego w lesie, w którym nie ma nikogo, kto mógłby cokolwiek usłyszeć.
Która z wydanych ostatnio gier zmuszała do podobnych przemyśleń?
Karol Jałochowski
Red Dead Redemption: gra typu sandbox; PEGI + 18; deweloper: Rockstar; wydawca: 2K; dystrybutor w Polsce: Cenega; cena wersji Xbox 360: około 200 złotych.
14 czerwca o godz. 12:16 51269
Podług Wikipedii wydawcą jest Rockstar Games, a nie 2K (moze sie komuś pomyliło z Take2, właścicielami Rockstara).
20 lipca o godz. 12:40 52021
Sam chciałem coś na temat RDR napisać do Technopolis, ale… półtora miesiąca grania mam za sobą (ciągle gry nie skończyłem) i w zasadzie niczego odkrywczego bym chyba nie dodał do tej recenzji.
To jest niesamowita gra. Nawet jako człowiek bardzo nie cierpiący sandboxów i bardzo się technicznymi niedoróbkami irytujący nie potrafię na tę grę narzekać. Po prostu dostarcza tyle wrażeń (i nie mówię tu tylko o widoczkach czy scenach akcji), że nie potrafię się na nią gniewać.
Wczoraj zaliczyłem opad szczeny, jak poszedłem do kina w Blackwater obejrzeć film o sufrażystkach. A potem pomyślałem sobie – tematy obecne niby inne, ale ludzie ciągle podobnie popieprzeni :>