Reklama
Polityka_blog_top_bill_desktop
Polityka_blog_top_bill_mobile_Adslot1
Polityka_blog_top_bill_mobile_Adslot2
Technopolis - O grach z kulturą Technopolis - O grach z kulturą Technopolis - O grach z kulturą

17.03.2008
poniedziałek

Wyssana matka Ziemia

17 marca 2008, poniedziałek,

ARYTMETYKA PRZETRWANIA

Skarby świata się kurczą. Wkrótce zabraknie ropy i gazu, wysychają źródła wody pitnej. Pesymiści mówią, że to teraz nadchodzi epoka maltuzjańska. Czyli jaka?

Brytyjski ekonomista Thomas Malthus pisał w 1798 r. w traktacie „Prawo ludności”: „Ludność – w razie braku przeszkód – wzrasta w postępie geometrycznym. Środki utrzymania rosną jednak w postępie arytmetycznym. Słaba choćby znajomość arytmetyki wystarcza do stwierdzenia niesłychanej siły pierwszego czynnika w stosunku do drugiego”.

Prawem tego stwierdzenia społeczeństwo krąży w zaklętym cyklu: gdy wzrasta dobrobyt, ludzie rozmnażają się bez pohamowania. W efekcie zaczyna brakować żywności i pracy. Żywność drożeje, realne dochody pracowników maleją. Najbiedniejsi pogrążają się w nędzy, rozrodczość się zmniejsza, jednocześnie wygłodzoną biedotę dziesiątkują choroby. Wyludniony rynek pracy stabilizuje się, płace rosną, zwiększa się dobrobyt, rośnie rozrodczość.

Malthus nie przewidział, że w wyniku rozwoju cywilizacji w XX w. pojawi się nowy trend demograficzny. Dobrobyt okazał się, wbrew starej teorii, najskuteczniejszym środkiem antykoncepcyjnym. W krajach bogatych na jedną kobietę przypada 1,6 dziecka, w biednych niemal dwukrotnie więcej. W efekcie, po szalonym tempie wzrostu ludności na Ziemi, który w latach 1965-1970 wynosił 2,1 proc. rocznie, po 1970 r. nastąpiło radykalne spowolnienie do 1,1-1,2 proc. obserwowanych obecnie. W 1960 r. demografowie doliczyli się 3 mld ludzi, w 2005 było ich już 6,5 mld. I co?

I nic, stwierdzą wrogowie Malthusa i jego dwudziestowiecznych kontynuatorów. Mimo że ziemska populacja podwoiła się, żywności nie brakowało (chyba że z przyczyn politycznych), a światowa gospodarka rozwijała się w bezprecedensowym tempie około 3 proc. PKB rocznie. Ten właśnie wzrost pomógł, zdaniem liberalnych ekonomistów, zmniejszyć poziom skrajnego ubóstwa, przyniósł umiarkowany dobrobyt setkom milionów Chińczyków, Hindusów, Brazylijczyków i oszałamiające fortuny setkom tysięcy nuworyszy z całego świata. W Chinach mieszka ponoć ponad 200 tys. dolarowych milionerów, w Rosji ponad 120 tys. (w samej tylko Moskwie 50 tys.).

Malthus mylił się więc i jednocześnie miał rację. Zawiodła jego prosta arytmetyka z czasów, kiedy dla większości mieszkańców zamożnej nawet Anglii celem pracy było zdobycie niezbędnych środków, by przetrwać do następnego dnia.

Bogacącym się Chińczykom daleko do zamożności Amerykanów lub Europejczyków, ale jeszcze dalej do widma śmierci głodowej, jakim ich straszono pół wieku temu. Tu jednak, paradoksalnie, powraca maltuzjański problem, wyjaśniony doskonale przez Jareda Diamonda, amerykańskiego uczonego z University of California w Los Angeles w książce „Upadek„. Autor, próbując odpowiedzieć na pytanie, dlaczego niektóre społeczeństwa przetrwały, a innym się to nie udało, przekonuje, że z punktu widzenia wpływu na przyszłość i stan zasobów człowiek człowiekowi jest nierówny.

Tak zwany koszt ekologiczny, czyli obciążenie dla środowiska naturalnego, wywołany utrzymaniem Amerykanina, jest 32 razy większy od kosztu utrzymania mieszkańca Bangladeszu. Duńczyk, żywiący się głównie mięsem, na 100 spożytych kalorii przetwarza w istocie 505 kalorii, bo tyle trzeba zużyć podczas hodowli. W Bangladeszu takie samo 100 kalorii spożywczych „wyciska” się ze 190 kalorii zmagazynowanych w roślinach.

„Gdyby wszyscy Ziemianie zaczęli żyć tak jak Amerykanie lub Europejczycy, koszt ekologiczny odpowiadałby dwunastokrotnemu zwiększeniu liczby ludności na świecie” – wylicza Diamond. Czy jesteśmy w stanie wyobrazić sobie świat utrzymujący 72 mld osób?

Herman E. Dayle, amerykański ekonomista zajmujący się ekologią, zamienia powyższą ludzką arytmetykę na bardziej złożone kalkulacje ekonomiczne. W miesięczniku „Świat Nauki” pisze o konieczności odejścia od fetyszu wzrostu PKB, którym upajają się politycy i ekonomiści. Tym wskaźnikiem mierzy jedynie wzrost gospodarczy. To prosta rachunkowość, która jednak nie uwzględnia, przy wzroście PKB, m.in. kosztów obciążenia środowiska naturalnego.

Do pełniejszego obrazu rzeczywistości prowadzą takie mierniki jak wskaźnik zrównoważonego dobrobytu (ISEW). Zastosowany w odniesieniu do Stanów Zjednoczonych pokazuje, że od lat 80. XX w. mimo dobrego wzrostu PKB zrównoważony dobrobyt Amerykanów nie rośnie. Gdyby w Chinach uwzględnić w rachunku rozwoju tego kraju koszty ekologiczne szybkiego rozwoju, okazałoby się, że niwelują one pozytywne efekty.

Jeden tylko przykład – na skutek urbanizacji i dewastacji Chiny utraciły w latach 90. XX w. 7 mln hektarów gruntów uprawnych, a każdego roku tracą kolejne setki tysięcy hektarów. Dayle potwierdza tezę Diamonda, że czasy rozwoju bez świadomości granic skończyły się bezpowrotnie. Zasoby wyczerpują się i braki będą odczuwalne dla wszystkich.

Po pierwsze, surowce energetyczne. Od lat 80. ubiegłego stulecia wydobycie ropy jest większe od wielkości nowo odkrywanych złóż. Surowiec ten niebawem zacznie się kończyć, a spór obecnie trwa o to, kiedy zostanie osiągnięty tzw. Peak Oil, czyli punkt, po którym zasoby zaczną już tylko maleć. Pesymiści mówią o 2010 r., optymiści przesuwają wyrok na lata 2020-2030.

Podobna sytuacja ukształtowała się na rynku gazu naturalnego, a maksymalnego poziomu wydobycia można spodziewać się około 2030 r. Jeśli więc nawet dzisiejsze astronomiczne ceny ropy w dużej mierze wynikają z polityki paliwowego imperializmu Władimira Putina, Hugo Chaveza czy arabskich szejków, nie liczmy na powrót do zasobnych lat 90. XX stulecia.

Czy ludzkość zdoła wypracować i zacząć wprowadzać w życie alternatywne technologie energetyczne, zanim odczuje brak surowców? Chińczycy intensywnie inwestują w technologie oparte na węglu. Czarnego złota, choć również kiedyś się wyczerpie, dziś jest nadal pod dostatkiem. Technologie przeróbki węgla są coraz doskonalsze i tańsze. Na jakiś czas można byłoby zapomnieć o kłopotach i skoncentrować się na przerabianiu węgla, gdyby nie pojawił się problem z innym surowcem – wodą.

Gigantyczny zakład w Shenhua, który produkuje – na bazie węgla – 20 tys. baryłek syntetycznego paliwa dziennie, potrzebuje na każdą jego tonę 10 ton wody. Tej jednak zaczyna brakować. Już obecnie 180 mln Chińczyków nie ma dostępu do czystej wody, a 75 proc. chińskich rzek nie spełnia norm sanitarnych.

Sytuacja na świecie wygląda jeszcze bardziej dramatycznie. 1,1 mld ludzi nie ma dostępu do wody pitnej, dalsze 2,4 mld żyją bez dostępu do wodociągów i kanalizacji. Zgodnie z założeniami tzw. Celów Milenijnych ONZ połowa tych ludzi w 2015 r. powinna zyskać dostęp do wody lepszej jakości. Biorąc pod uwagę, że nieustannie na świecie przybywa ludności, wykonanie planu ONZ oznacza konieczność zapewnienia trwałego dostępu do wody 100 tys. osób każdego dnia!

Ludzie ci muszą jednak konkurować w walce o wodę z przemysłem (19 proc. zużycia wody) i rolnictwem (które rocznie pochłania 70 proc. zasobów wody). Ewentualny wzrost produkcji rolnej oznacza więc, w prostym rachunku, utrudniony dostęp do wody dla tych, którzy jeszcze jej nie mają, i większe szanse utraty tego surowca w regionach, w których niedobór wody może spowodować napięcia społeczno-polityczne.

Jeden z takich obszarów to pogranicze indyjsko-pakistańskie w Kaszmirze, gdzie trwa zbrojne zawieszenie broni. Krytyczny poziom zasobów wody określa się na 1 tys. m sześc.. na mieszkańca, w Indiach zasoby wody wynoszą 1,8 tys., w Pakistanie 1,2 tys. Podział wody w Kaszmirze ma więc dla obu państw znaczenie strategiczne. Warto przy tym pamiętać, że zarówno Indie, jak i Pakistan dysponują bronią atomową, a Pakistan, po śmierci Benazir Bhutto, został uznany za jedno z najbardziej niebezpiecznych miejsc na świecie.

Droga od braku wody do działań strategicznych, z użyciem atomowego arsenału włącznie, by zapewnić dostęp do tego surowca, nie musi być długa. To jednak nie jedyny atomowy obszar świata, gdzie brakuje wody. Innym jest Bliski Wschód. Obszerną analizę wodnych deficytów na świecie i ich potencjalnych konsekwencji sporządził polski uczony Piotr Kowalczak w książce „Konflikty o wodę” (Kurpisz, 2007 r.).

Czego może jeszcze zabraknąć? Z informacją spieszy wspomniany Jared Diamond. W swej książce wymienia on 12 kluczowych zasobów ekologicznych, bez których funkcjonowanie cywilizacji staje się niemożliwe. O wielu z nich mówi się od dawna, przywykliśmy wszak do biadoleń ekologów w sprawie wycinania lasów, nadmiernej eksploatacji oceanów i niszczenia bioróżnorodności. Diamond ostrzega jednak przed bagatelizowaniem nawet pozornie drobnych zmian i przypomina o znaczeniu „głupich dżdżownic”: „brak odpowiednich dżdżownic, przez co zmieniła się wymiana gazowa między glebą a powietrzem, był jednym z powodów tego, że w zamkniętej bazie projektu Biosfera 2 spadł poziom tlenu, co spowodowało poważne obrażenia u żyjących tam ludzi i między innymi wywołało u mojego kolegi paraliż”.

Amerykański uczony przypomina również, że w połowie stulecia może nawet zabraknąć energii promieniowania słonecznego. Wydawało się, że akurat tego zasobu zawsze będziemy mieli pod dostatkiem. Energia słońca przekształcana jest poprzez proces fotosyntezy w formy użyteczne dla człowieka. Tymczasem zdolność fotosyntetyczna Ziemi, liczona jako powierzchnia dostępnych obszarów zielonych, w porównaniu z popytem wywołanym rozwojem i przyrostem ludności spotkają się w punkcie, który może oznaczać koniec przygody współczesnej cywilizacji.

Optymiści patrzą sceptycznie na katastroficzne argumenty Diamonda i nie tracą przekonania, że nie istnieją bariery dla rozwoju, a jednej z odpowiedzi na obecny kryzys udzieli Nowa Zielona Rewolucja, odwołująca się do zdobyczy nowoczesnej biotechnologii. Modyfikowana genetycznie kukurydza może w perspektywie 2020 r. zapewnić o 20 proc. większą plenność. Będzie poza tym odporna na susze i zasolenie gleby, a więc rozszerzy się zakres upraw. Powstaną kolejne technologie zmniejszające uzależnienie od ropy naftowej, nauczymy się lepiej korzystać z wody.

Ba, nie można wykluczyć, że wszystkie te technologie staną się niebawem dostępne, wszak na ich rozwój przeznaczane są dziesiątki miliardów dolarów, euro, jenów i yuanów. Wracając jednak dziś do Malthusa, musimy wziąć pod uwagę, że problemem staje się nie tylko brak zasobów naturalnych: wody, paliw, żywności. W jeszcze większym stopniu przyszłości grozi wyczerpanie zasobów psychologicznych i politycznych.

Pierwsza zielona rewolucja była witana z entuzjazmem. Nowa, biotechnologiczna napotyka opór w całym świecie. Wielu konsumentów nie ma zaufania do produktów modyfikowanych genetycznie. Politycy boją się, że otwierając pola na nowe uprawy, oddają kontrolę nad bezpieczeństwem żywnościowym w ręce kilku globalnych korporacji, dysponujących prawami własności do nowych organizmów. Drobni rolnicy, opierający rację swojego bytu na tradycyjnych formach uprawy, boją się, że nowe odmiany zanieczyszczą ich pola lub że zmiana technologii jest poza ich zasięgiem, bo wymaga zbyt wysokiej kultury rolnej i nakładów inwestycyjnych.

W ślad za tym wyczerpaniem psychologicznym pojawia się kolejny deficyt: w krajach rozwiniętych coraz mniej ludzi podejmuje trudne studia przyrodnicze, a z kolei poziom studiów w krajach szybko rozwijających się nie zapewnia odpowiednio wysokiej jakości kształcenia.

W efekcie już rozpoczęła się, a z czasem nabierze intensywności wojna o talenty. Oprócz bowiem miliardowych inwestycji w badania potrzebni są doskonale przygotowani inżynierowie, gotowi podjąć wyzwania przyszłości. By zapewnić odpowiednią ich podaż, potrzeba dziesiątków lat inwestycji w infrastrukturę edukacyjną.

Pogoń za coraz trudniej dostępnymi zasobami zmienia radykalnie ustawienie figur na globalnej politycznej szachownicy. Chiny aktywnie grają na rynkach opuszczonych przez Europejczyków i Amerykanów. Szczodrze obsypują kredytami afrykańskich dyktatorów, nie wnikając w ich wewnętrzną politykę, kupując w zamian gwarancje dostaw ropy, gazu, innych surowców.

Powstają nowe sojusze wśród krajów odrzucających dotychczasowy model neoliberalnej globalizacji, rosnąca w siłę gospodarczą i polityczną Brazylia, kraj dysponujący wielkimi zasobami surowców naturalnych i możliwości produkcji rolnej, wchodzi w coraz silniejszą symbiozę z Chinami, które stanowią zaplecze przemysłowe. Wraz z nowym geopolitycznym rozdaniem pojawiają się nowe napięcia i pytania o polityczną przyszłość świata.

Niestety, świat polityki cierpi na największy deficyt. Nowa epoka maltuzjańska jest epoką globalną, gdzie praktycznie żadne działania lokalne nie pozostają bez wpływu na sytuację na całym świecie. Ciągle nie umiemy jednak koordynować działań politycznych w skali globalnej, wszak politycy rozliczają się przed wyborcami w swoich krajach. Niektórzy, zwłaszcza kierujący państwami tak dużymi jak USA, wierzą w możliwość unilateralizmu i odizolowania się od niebezpiecznych wpływów z zewnątrz.

To coraz bardziej niebezpieczne złudzenie. Nawet lokalna wojna z użyciem broni atomowej (np. wywołana z powodu sporów o wodę) doprowadzi do globalnych konsekwencji. Może na przykład wywołać szybkie zmiany warunków klimatycznych, których skutkiem będzie nawet miliard ofiar śmiertelnych na skutek załamania produkcji żywności.

Czy brak koordynacji politycznej w skali globalnej może zastąpić, jak twierdzą liberałowie, globalny otwarty rynek? To złudzenie, przypomina sędziwy antropolog francuski René Girard. W swej najnowszej książce „Achever Clausewitz” (Dokończyć Clausewitza) radzi, by zestaw lektur uzupełnić o dzieło „O wojnie” pruskiego generała Karla von Clausewitza. To on między innymi stwierdził, że handel międzynarodowy jest wojną o niskiej intensywności, jednak wojną, która ma swoją gramatykę. Jedną z zasad tej gramatyki jest arcyludzka skłonność do irracjonalnej eskalacji konfliktu, czego doskonałym dowodem była I wojna światowa, wieńcząca pierwszą globalizację.

W sytuacji, gdy dostępu do kluczowych zasobów nie da się zaspokoić w inny sposób, może pojawić się pokusa, by kontynuować politykę innymi środkami. To jedyna lekcja, jaką daje historia. Kolejny jej rozdział można jednak napisać inaczej. Zdaniem ekspertów, mamy jakieś dziesięć lat, by opracować nowe technologie i nową politykę, a także by uwierzyć w przyszłość.

Edwin Bendyk

Tekst opublikowany w tygodniku „Polityka” (11/2008).


CZYTAJ TAKŻE:

Antymatrix – blog Edwina Bendyka.

Reklama
Polityka_blog_bottom_rec_mobile
Reklama
Polityka_blog_bottom_rec_desktop

Komentarze: 3

Dodaj komentarz »
  1. To wiele mówiące przemyślenie,które funkcjonowało u mnie jako rozwój w formule 3E to jest zbliżeia do siebie punktów widzenia ekologicznego,ekonomicznego i etycznego.To dokumentuje,że sprawy międzynarodowe trzeba powierzać ministrom odpowiednio wyedukowanym.Zaprzeczeniem tego jest choćby Radosław Sikorski minister „Najemnik”,co trudno się dziwić wobec namaszczenia jego przez „profesora” Wł.Bartoszewskiego.Polecam wiersz Norwida KARTA DZIEJÓW,który w odniesieniu do oblężenia Paryża przez wojsko pruskie takim kończy PS:
    Tędy zaś wchodząc,choćby i z samym Bismarkiem,
    Pytanie – – czy się wraca tryumfalnym arkiem?!…

  2. to jest jedna z najbardziej przerazajacych rzeczy jaka przeczytalem w zyciu. brrrr nie chce wojny. czas dzialac?

  3. dziesiec lat? wierzac w te przewidywania na pewno sie nam nie uda , bedzie ciekawie

css.php