Reklama
Polityka_blog_top_bill_desktop
Polityka_blog_top_bill_mobile_Adslot1
Polityka_blog_top_bill_mobile_Adslot2
Technopolis - O grach z kulturą Technopolis - O grach z kulturą Technopolis - O grach z kulturą

2.10.2006
poniedziałek

Internet TV

2 października 2006, poniedziałek,

KAŻDY MOŻE BYĆ SPIELBERGIEM

Politycy o wpływy w telewizji walczą jak o niepodległość. Tak jest nie tylko w Polsce. Warto jednak zastanowić się, czy jest o co walczyć. Rząd dusz, jaki sprawuje telewizja, nieuchronnie zbliża się do finału. Dzięki Internetowi widzowie sami tworzą program.

Francuska klasa polityczna nie słynie ze zbytniego zrozumienia dla najnowszych technologii. Słynne są za to kłopoty prezydenta Jacques’a Chiraca z komputerową myszką i jego obsesja na punkcie zagrożenia dla narodowej kultury ze strony takich amerykańskich wynalazków jak Google. Dlatego szerokim echem odbił się wywiad udzielony w grudniu ub.r. przez Nicolasa Sarkozy’ego, ministra spraw wewnętrznych, typowanego na następcę Chiraca w prezydenckim pałacu.


Pytania ministrowi zadawał Loic Le Meur, autor jednego z najpopularniejszych francuskich blogów, a zarejestrowaną na wideo rozmowę opublikował w swoim serwisie www.loiclemeur.com. Obejrzały ją dziesiątki tysięcy internautów, a zadowolony z eksperymentu Nicolas Sarkozy zapowiedział, że gdy już oficjalnie zdecyduje się na start w wyborach prezydenckich, ogłosi to właśnie za pośrednictwem bloga. Ostatnio zaś własny wideoblog uruchomiła kanclerz Niemiec Angela Merkel.

O rosnącym wpływie nowych mediów na opinię publiczną przekonali się znacznie wcześniej politycy amerykańscy, a kampania prezydencka 2004 r. stała się okazją do przetestowania nowych form komunikacji. Bolesne ciosy otrzymały obie strony politycznych zmagań. Dan Rather, popularny i zasłużony publicysta telewizyjny, pokazał w swoim programie nadawanym w telewizji CBS informacje o rzekomym złym zachowaniu George’a W. Busha podczas służby w Gwardii Narodowej. W ciągu kilku godzin doszło do bezprecedensowej mobilizacji konserwatywnej części blogosfery. W Internecie natychmiast pojawiły się dowody, że Bush był w porządku, natomiast fałszerstwa dopuścił się Rather. Sprawie nadano nawet nazwę Rathergate, w efekcie kosztowała ona zasłużonego publicystę posadę w CBS.

Demokraci zrewanżowali się, gdy wyszło na jaw, że w stacjach należących do Sinclair Broadcasting Group będzie można zobaczyć film dokumentalny z fałszywymi informacjami o służbie Johna Kerry’ego w Wietnamie. Działania prawne podjęte przez demokratów okazały się nieskuteczne, lepiej poradzili sobie jednak internauci. Rozpętana przez nich kampania uświadamiająca reklamodawców SBC spowodowała, że zaczęli wycofywać swoje pieniądze, a giełdowe akcje korporacji poszły w dół. W rezultacie SBC zrezygnowała z emisji.

Amerykańska kampania prezydencka 2004 r. pokazała, że wielkie media muszą się liczyć z siłą rzeszy internautów. Jak pisze Henry Jenkins, badacz mediów z bostońskiego Massachusetts Institute of Technology w książce „Convergence Media”, która ukaże się w sierpniu, rozproszona wiedza ludzi połączonych przez Internet integruje się w inteligencję zbiorową, silniejszą od najpotężniejszych nawet instytucji.

Al Gore, wielki przegrany wyborów w 2000 r., postanowił zrobić świadomy użytek z tej nowej formy inteligencji i w 2005 r. założył stację telewizyjną inną niż wszystkie, Current TV. Jak każda stacja, nadaje ona programy zgodnie z ramówką, a w Internecie można obejrzeć to samo nie patrząc na harmonogram. Ale ok. 30 proc. programu wypełniają produkcje opatrzone znakiem mc2, oznaczającym „viewer created content”, czyli – treść utworzona przez widzów. Widzowie nadsyłają swoje propozycje, redakcja przygląda się im i dopuszcza do emisji jej zdaniem najlepsze, płacąc honorarium rzędu 500-1000 dol. Można więc zobaczyć relację z Iraku nadesłaną przez sierżanta amerykańskiej armii i dokument ilustrujący klubowe życie Nowego Jorku. Znak mc2, nawiązujący do wzoru Einsteina e=mc2, ma pokazywać, że w tej energii społecznej kreatywności tkwi siła bomby atomowej.

Analitycy nowych mediów zastanawiają się jednak, czy nowatorski pomysł Ala Gore’a nie jest jednak już zbyt przestarzały. Bo po co wysyłać swoją produkcję do stacji telewizyjnej, w której od marudnych redaktorów zależy przyszłość jej emisji. Na dodatek, gdy zaakceptują film, autor musi zrzec się praw autorskich. Czy nie lepiej umieścić swoją produkcję w serwisie YouTube? To internetowy hit ostatniego roku, który powalił na kolana takich gigantów jak Google i Yahoo. Wszyscy wielcy gracze wiedzieli, że wideo jest kolejnym wielkim rynkiem internetowym. Coraz większe nasycenie szybkimi łączami, niższe ceny kamer cyfrowych i umożliwiających montaż komputerów powodują, że dziś każdy może być Spielbergiem za tysiąc dolarów. Za jeszcze mniej można być korespondentem prasowym o globalnym zasięgu, wystarczy komórka z kamerką.

Dlaczego po pojawieniu się YouTube ruszyła lawina? Bo z serwisu tego korzysta się łatwo, prosto i przyjemnie. Co najważniejsze, internauta może reklamować wśród znajomych ulubione treści tak, jak rekomenduje się ulubione blogi. Ponadto, YouTube okazał się doskonałym narzędziem dla blogerów – dzięki niemu zwykły tekstowy blog można zamienić niemal w prywatną stację TV. Ostatnio dużo zamieszania w internetowym światku wprowadził klip zrobiony przez ambitnego amatora do piosenki zespołu Big Cyc „Atakują klony”, nabijającej się z ambicji braci Kaczyńskich. Klipu tego raczej nie obejrzymy w publicznej telewizji, ale wystarczy neostrada i YouTube, by przekonać się, że niewiele dziś znaczy władza takich organów jak Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji.

Majowy numer amerykańskiego kultowego magazynu „Wired” publikuje raport poświęcony eksplozji wideo online. Obok wspomnianego YouTube istnieją w sieci dziesiątki innych serwisów wideo i internetowych telewizji, działających na wszelkich możliwych zasadach. I tak prowadzony przez koncern Apple serwis iTunes umożliwia pobieranie klipów po dwa dolary sztuka. W bazie serwisu Creative Commons znaleźć można tysiące utworów filmowych dostępnych za darmo. Więcej, opatrzone są one znakiem CC, oznaczającym, że klipy te można legalnie wykorzystywać do własnej aktywności artystycznej, do remiksów, kolaży, prezentacji. Google z kolei gromadzi archiwalne zasoby filmów, zrealizowanych za pieniądze publiczne. Raz zapłacone, mają stać się bezpłatnie dostępne dla wszystkich.

Podobną inicjatywę podjęła stacja BBC, uruchamiając projekt Creative Archives, zainspirowany ruchem Creative Commons. Na mocy specjalnej ustawy BBC udostępnia w Internecie swoje archiwa do celów niekomercyjnych, wychodząc z założenia, że to najlepsza metoda realizowania publicznej misji.

Nowa telewizja ma swoje gwiazdy. Należy do nich owiany legendą Kevin Sites, jeden z pionierów fenomenu solo journalism, czyli jednoosobowego dziennikarstwa. Jako korespondent wojenny CNN obsługiwał on wojnę w Iraku w 2003 r. Jednocześnie pisał blog – podawał w nim szczegóły, których nie pokazywała telewizja. Gdy mimo służbowego polecenia nie chciał zrezygnować z blogowania, musiał zrezygnować z pracy w CNN. Odkrył wówczas, że do bycia dziennikarzem wystarczy cyfrowa kamera, przenośny komputer i telefon. Obecnie bryluje w największym na świecie portalu internetowym Yahoo!

W Polsce również powoli nabrzmiewa lawina internetowego wideo i nowej telewizji. Portal O2 zaprasza do stacji Lemon.tv, która również zachęca widzów do nadsyłania swoich produkcji. Telewizja Polska eksperymentuje z Internetem, bo jak zapewnia kierujący projektem Leszek Bogdanowicz, za kilka lat nie będzie innej telewizji niż ta – w pełni interaktywna i tworzona przy współudziale widzów. Rzeczywiście, zarówno telewizja, jak i portale muszą się spieszyć, bo rośnie im konkurencja wspomnianej rzeszy prywatnych twórców. Studenci warszawskiej uczelni Collegium Civitas założyli własną stację internetową TVCC, podobnie działają studenci Uniwersytetu Szczecińskiego. Zapewne podobnych inicjatyw byłoby znacznie więcej, gdyby nie beznadziejnie słaby dostęp do szybkiego Internetu w Polsce.

Tradycjonaliści uważają jednak, że te wszystkie przejawy ludowej twórczości wideo nie zmienią świata, bo większość oferty nie różni się od rodzinnych filmików amatorskich, jakie widzowie nadsyłali do programu Tadeusza Drozdy. Barry Diller, który kierował dwoma studiami filmowymi w Hollywood i zakładał sieć telewizyjną Fox Broadcasting, twierdzi w wypowiedzi dla tygodnika „The Economist”, że: „Samodzielne nadawanie przez kogoś o przeciętnym talencie nie jest interesujące. Obecnie talent jest najbardziej ograniczonym zasobem”.

Cóż, wystarczy popatrzeć na ofertę telewizji, by przekonać się, że producenci wielkich stacji, przynajmniej w Polsce, również nie grzeszą talentem. A poza tym, fenomen internetowego wideo, podobnie jak całego Internetu, polega zupełnie na czym innym. Tłumaczy to pracujący na University of California w San Diego badacz nowych mediów Lev Manovich w książce „Język nowych mediów”, opublikowanej właśnie po polsku. Nowe media odsłaniają, że istotą ludzkiej aktywności jest porozumiewanie się. Media i różne ich formy, jak film, program telewizyjny, są tylko różnymi kodami międzyludzkiej komunikacji.

Nieważne jest to, co oglądamy. Ważne są emocje i wspólnota tworzona wokół konkretnego, lepszego lub gorszego pod względem artystycznym, dzieła. Manovich przekonuje, że „używając metafory rodem z kultury komputerowej, możemy powiedzieć, że nowe media zamieniają kulturę i teorię kultury w model open source. To otwarcie kulturowych technik, konwencji, form i koncepcji jest najbardziej obiecującym kulturowym efektem komputeryzacji – szansą zobaczenia na nowo świata i istoty ludzkiej, w sposób, który nie był dostępny ?człowiekowi z kamerą?”.

Podobnie dzieje się w internetowej przestrzeni kultury. Dla niewtajemniczonego jawi się ona jako chaotyczny zbiornik ze wszelkiego rodzaju śmieciem, gdzie nie sposób znaleźć coś wartościowego. Bywalcy tej przestrzeni, a ich liczba nieustannie rośnie, wiedzą, że w świecie tym panuje swoisty ład, będący skutkiem nieustannej komunikacji między uczestnikami. W świecie tym najgorsze filmy nie mają szansy zdobycia uwagi widzów, bo nikt ich nikomu nie zarekomenduje. Dowcipna produkcja, jak wspomniany klip do „Atakują klony”, szybko zyskuje reputację i oglądalność, jak w prawdziwej telewizji.

Czy więc szefowie wielkich telewizji powinni pakować walizki? Oczywiście, że nie. Telewizja ze swoimi najlepszymi producentami, zdolnymi do kreowania nowych widowisk, nie zginie, jak wynika z analiz wspomnianego wcześniej Jenkinsa. Programy takie jak „Big Brother” czy „Idol” oglądane są przez miliony, bo zaspokajają emocjonalne potrzeby współczesnego widza. Tyle tylko, że internauci oglądają telewizję inaczej – jest ona jednym z wielu, podobnie jak blogi oraz internetowe wideo, tematów do nieustających konwersacji w sieci.

Edwin Bendyk

Tekst opublikowany w tygodniku „Polityka” (26/2006)

Reklama
Polityka_blog_bottom_rec_mobile
Reklama
Polityka_blog_bottom_rec_desktop
css.php