Reklama
Polityka_blog_top_bill_desktop
Polityka_blog_top_bill_mobile_Adslot1
Polityka_blog_top_bill_mobile_Adslot2
Technopolis - O grach z kulturą Technopolis - O grach z kulturą Technopolis - O grach z kulturą

20.11.2007
wtorek

Wprowadzenie do książki „Kult amatora. Jak internet niszczy kulturę” Andrew Keena

20 listopada 2007, wtorek,

KultAmatora_okladkaWEBski świat: mądrość tłumów sieciowych czy zbiorowe nieuctwo?

Wiosną tego roku, zaglądając na stronę Amazon.com, znalazłem informację, że niebawem ma się ukazać książka Andrew Keena The Cult of the Amateur. How today’s internet is killing our culture. Tej samej wiosny książka znalazła się już w tłumaczeniu i obróbce redakcyjnej Wydawnictw Akademickich i Profesjonalnych. Chapeau bas! Przynajmniej pod tym względem jesteśmy w centrum cywilizacyjnym.

Sądząc po tytule tej fascynującej książki, jej bohaterem jest internet. Tymczasem Andrew Keena interesuje nie tyle internet, co jego najnowsze wcielenie – Web 2.0. Nie wiadomo dokładnie, co to jest. Nawet twórca tego terminu, Tim O’Reilly, miał o nim mgliste pojęcie. Jawił mu się jako bezładny toolkit – zestaw narzędzi i stron WWW, które zachęcają do kooperacji i wymiany między użytkownikami.

Jedni sądzą, że Web 2.0 to czysty chwyt marketingowy – w antykwariacie trzeba mieć ciągle coś nowego, jak powiadają bukiniści. Przecież internet nie stał się czymś innym z dnia na dzień. Nie brak jednak opinii, że Web 2.0 to coś jakościowo nowego – internet drugiej generacji, a tym, co go odróżnia od pierwszej, jest masowe tworzenie zawartości przez „sieciowe tłumy”. Wypośrodkowując te opinie, można powiedzieć, że owa masa użytkowników była aktywna już wcześniej jako wytwórca zawartości, ale dzisiejsza skala to kwestia 2-3 ostatnich lat. Istotnie internet tworzy wartość dodaną – nie jest już tylko źródłem danych i informacji, medium mailowej komunikacji oraz narzędziem budowania wirtualnych społeczności. Stał się czymś o wiele więcej: przestrzenią, w której każdy podłączony do sieci może ulokować swoje zasoby – w tej chwili nie wnikam w ich jakość – informacji, wiedzy, kultury, emocji, przeżyć, doznań. Każdy też może z tych zasobów czerpać – tego jeszcze w historii nie było.

Nie warto się spierać o definicję, czym Web 2.0 jest, a czym nie jest, gdyż nie to mieści się w głównym nurcie zainteresowań autora. Interesuje go co innego – wykazanie, że internet niszczy kulturę, o czym informuje już w podtytule książki. Dlaczego zabija? Dlatego, że jest tworzony przez amatorów w najbardziej negatywnym rozumieniu tego słowa – po prostu ignorantów i nieuków. 

– Jak internet niszczy kulturę – czyż to nie brzmi intrygująco?

Tu mam pretensje do autora. O to, że niszczycielem uczynił cały internet, a tak naprawdę na kartach książki wytacza zarzuty przeciwko Web 2.0. Popełnia grzech pars pro toto. W analizie naukowej by to nie uszło, ale autor nie zamierzał pisać chłodnej analizy sine ira et studio. Chodziło mu o dostarczenie czytelnikowi dyskursu krytycznego dobrej jakości, znakomicie udokumentowanego. To mu się z pewnością udało, na każdej stronie jest intelektualnie wypłacalny. Rzadko czyta się sporą książkę od „deski do deski”. Niżej podpisany się temu nie oparł.

Jeśli autor jest tak głęboko zaangażowany krytycznie, już samo to zachęca czytelnika do dyskusji z jego poglądami, na czym zyskuje interaktywność książki. To także jest argumentem za tym, aby uznać książkę za znakomitą lekturę. A takich doświadczeń nie ma zbyt wiele.

Andrew Keen nie jest jedynym tak zaprzysięgłym wrogiem internetu w jego obecnej postaci. Już przed dwunastoma laty – a to w historii tego medium cała epoka – słynny łowca komputerowych szpiegów, Clifford Stoll, w książce Krzemowe remedium. Garść rozważań na temat infostrady (polskie wydanie Rebis, Poznań 2000) widział w internecie nie sezam, a wielkie śmietnisko, wysypisko danych, z którego trudno wygrzebać coś wartościowego. Internet miał też wielu krytyków we Francji, m.in Philippe’a Bretona, autora Le culte de l’Internet. Une menace pour le lien social?  (La Découverte, Paris 2000), choć trochę na innym tle (internet zabił ich „dziecko”, Minitel, z którego byli dumni). Sporo krytycznych akcentów można znaleźć w książce Johna Batelle’a o imperializmie Google’a (Szukaj. Jak Google i konkurencja wywołali biznesową i kulturową rewolucję, PWN, Warszawa 2007).

Keen jest jednak pionierem jako totalny krytyk Web 2.0. I tym przede wszystkim zwróciła na siebie uwagę jego książka. Krytykuje nie tylko sam Web 2.0, ale także jego entuzjastów i obrońców, wśród nich Lawrence’a Lessiga, twórcę licencji Creative Commons, a także Chrisa Andersona, autora głośnej książki The Long Tail: Why the Future of Business Is Selling Less of More. Zdaniem tego ostatniego, wielcy gracze zdominowali kulturę popularną w epoce analogowej – i to była „wielka głowa kultury”, nieznaczną resztę stanowili amatorzy – „krótki ogon” produkcji offowej. W epoce cyfrowo-sieciowej sytuacja ulega jednak zmianie. „Ogon” się wydłuża na liczne grupy twórców niszowych i niezależnych artystów. Co prawda nie „kręci psem”, ale na skutek rosnącego zapotrzebowania na produkty przemysłów kultury zagospodarowuje rosnącą część popytu, zagrażając pozycji „starych” graczy.

Zachwycano się Web 2.0, ponieważ niósł ze sobą posmak nowości. W przeszłości raczej obawiano się nowinek, gdyż zawsze więcej było w ludziach neofobii niż neofilii. Od początku rewolucji przemysłowej, gdy wynalazek gonił wynalazek i nie było czasu na adaptację. Banalny rower przyprawiał o niepokój, czy ludziom nie wyrosną „kocie grzbiety”. A gdy pociągi rozwijały zawrotną szybkość 40 km/godz., straszono, że człowiek nie zniesie takiego pędu – dostanie rozstroju organów wewnętrznych.

Web 2.0 takiej fobii nie wywoływał. Przyznam, że sam dałem się uwieść jego obietnicom. Żyjąc w kraju otwartym, między Bugiem a Odrą, z pewnością nie jesteśmy na peryferiach, ale nie doświadczamy na co dzień, przynajmniej nie jako pierwsi, tego, co nowe technologie robią z nami, a my z nimi. Późny przybysz ma skłonność do fascynowania się tym, co pionierom już doskwiera, kiedy pierwsi doświadczyli złych skutków czegoś. Sam zaraziłem się optymizmem, któremu dawałem wyraz w publicystyce, m.in. na łamach tygodnika „Computerworld”.

Fascynację Web 2.0, zwłaszcza u ludzi młodych, można łatwo wyjaśnić klimatem naszego czasu. Otóż młode pokolenie jest podatne na krytykę globalizacji, ponieważ jest karmione przez alterglobalistów, którzy ukazują jej ciemniejsze oblicze. Młodzi ludzie jednak kochają internet, choć przecież jest on głównym jej wehikułem. Netterom spod znaku Web 2.0 doskwierała władza definiowania wszystkiego przez właścicieli praw autorskich, którzy mogą każdego artystę kupić i narzucić mu styl twórczości czy – ogólnie – netokratów – jak określają ich szwedzcy badacze internetu – Alexander Bard i Jan Söderqvist – Google, Yahoo!, Amazona, którzy są nienasyconymi wielorybami pożerającymi plankton. Określa się ich jako Triple Players – potrójnych graczy, którzy koncentrowali w swoich rękach wszystkie trzy newralgiczne zasoby: zawartość, łącza i dostęp.

Ale oto dochodzi do rewolucji, jak grzyby po deszczu wyrastają – m.in. dzięki wolnemu oprogramowaniu – technologie kooperacji dla zwykłych użytkowników, dzięki którym powstają samoorganizujące się sieci, wspólnoty computingu gridowego, platformy zasobów i dzielenie się nimi w systemie peer-to-peer, grupy sieciotwórcze integrujące infrastrukturę komunikacyjną z relacjami społecznymi, społeczny software, społeczności zaufania, społeczności kreujące wiedzę (Wikipedia), blogosfera i inne. Razem z tymi technologiami rodziła się wiara w możliwość odzyskania władzy nad własnymi symbolami, samodefiniowania się i samoportretowania przez upublicznianie dyskursów mniejszościowych; słowem – wiara w demokrację semiotyczną. Z tego wszystkiego wyrastała fascynacja Web 2.0 i satysfakcja, że Dawid nie musi kapitulować przed Goliatem.

Web 1.0 to była dyktatura gatekeeperów, koncentracja, hierarchia, kontrola przez fachowców, bierni użytkownicy, komercjalizacja, dominacja tradycyjnych wyszukiwarek i portali, narzucone indeksowanie i pozycjonowanie dokumentów na wyświetlanych przez nie stronach. Zważywszy na to, że większość zasobów internetu nie jest indeksowana, daje to pole aktywności użytkownikom porządkowania przez nich zasobów. Dotychczas internetu nikt nie redagował, wskutek czego mamy i sezam, i śmietnik. Dzięki indeksowaniu przez rzesze użytkowników, czyli tagowaniu, odkrywamy pokłady wiedzy, do których w inny sposób nie można byłoby dotrzeć. W ten sposób mamy dostęp do rzadkich zasobów. Jeśli nie byłoby wymiany plików w systemie peer-to-peer to – przy wszystkich zastrzeżeniach natury prawnej – np. kinomani zdani byliby tylko na ofertę dystrybutorów, dla których liczy się głównie oglądalność i zyski. Użytkownicy sami wprowadzają do obiegu utwory niekoniecznie atrakcyjne rynkowo, ale dla nich wartościowe, nadają im nowe znaczenia. Ich egoistyczne zainteresowania zyskują w ten sposób wymiar społeczny i przyczyniają się do poszerzania wspólnie eksploatowanych zasobów. Tim O’Reilly nazywa Web 2.0 architekturą uczestnictwa. To jest kolejna próba uspołecznienia sieci po udostępnieniu wolnego oprogramowania w środowisku GNU/Linuxa.

Przed internetem takie kolektywne dzielenie się ideami także istniało, ale w sposób raczej ograniczony – ogłoszenia na płocie, tagi na ulicy, wlepki itp. W epoce przedsieciowej każdy mógł w społeczeństwie otwartym mówić rzeczy mądre lub głupie, tyle że lokalnie, dziś może to robić na skalę potencjalnie globalną, a w każdym razie ponadlokalną.

Przed dziesięcioma laty, gdy internet w dzisiejszym kształcie jeszcze raczkował, był hierarchiczny i zinstytucjonalizowany (monopol Netscape’a i oligopol kilku „silników wyszukujących” – search engines: Infoseek, Excite!, Yahoo!, AltaVista, Lycos); fora dyskusyjne były nieliczne, a blogi jeszcze nie istniały. Internet był wtedy przede wszystkim medium komunikacji, a nie środowiskiem społecznym. Dominowali ci, którzy mieli władzę nadawania znaczeń i kierowali nas w odpowiednim kierunku. Takie jest prawo wielości (nawiązuję tu do konceptu multitude Antonio Negriego i Michaela Hardta; Multitude: War and Democracy in the Age of Empire; Penguin Press, New York 2004). Użytkownicy pragną mieć władzę definiowania siebie i świata. To jednak samo w sobie jest bogactwem. Użytkownicy nie są skazani na pojemność informacyjno-poznawczą najbliższego otoczenia, mają bowiem dostęp do olbrzymich zasobów.

Współistnienie Web 1.0 i Web 2.0 to batalia między spontanicznością a organizacją i instytucjonalizacją, co nie jest niczym nowym, zawsze rozwijały się ruchy społeczne i zawsze były próby ich okiełznania. W cenie będą ci, którzy posiądą sztukę zarządzania… spontanicznością. Jest to konflikt między taksonomią, czyli ustalonym przez ekspertów systemem indeksowania i klasyfikowania treści, a tym, co się określa jako folksonomy, a co polska animatorka Creative Commons, Justyna Hofmokl, nazywa wdzięcznie „kumplonomią”, czyli społecznym tagowaniem. Są to dwie kultury uczestnictwa w internecie. Na tym zaufaniu do mądrości internautów zbili kapitał twórcy Google, którzy skonstruowali algorytm swej przeglądarki wedle częstości odsyłania do konkretnych stron, czyli hierarchizowania dokumentów przez samych internautów. Najdroższy algorytm na świecie – wart 150 miliardów dolarów.

Oznacza to, że każdy użytkownik ma potencjalnie władzę definiowania ludzi, rzeczy, zjawisk i wydarzeń wedle własnych pojęć i znaczeń. Daje to szanse na budowanie podmiotowości bądź eksperymentowanie z tożsamością. Możliwość czerpania z bezmiaru symboli i produkcji własnych czyni podmiot ludzki wysoko semiotycznym.

Andrew Keen ustawia się w opozycji do tego wszystkiego, kwestionuje w Web 2.0 niemal wszystko, przestawia znaki aksjologiczne. To, co dla jego orędowników jest wrogiem – cały mainstream komercyjnych mediów, przemysłów kultury i wiedzy – dla Keena jest ostoją kultury, bastionem sprawdzonej cywilizacji, infrastrukturą pewnych i bezpiecznych instytucji, które dają poczucie pionu, porękę, że w sieci nie będzie Wielkiego Oszustwa. Tak wychwalany przez Andersona „długi ogon” to dla autora Kultu amatora czarci ogon, który chciałby odciąć.

Jedną z charakterystycznych próbek jego – przyznaję – sugestywnej argumentacji jest żal z powodu smutnego losu, jaki spotkał sklep muzyczny Tower z San Francisco na rogu Bay i Columbus, który – tak jak wiele innych podobnych przybytków handlu kulturą popularną – nie wytrzymał konkurencji, stał się ofiarą praktyk peer-to-peer. Dla Andrew Keena był on czymś więcej niż tylko biznesem – był przyjazną instytucją kultury z wielkimi tradycjami, w której nabywca mógł obcować z miłośnikami tej muzyki, uzyskać fachową poradę itp. Teraz może już tylko liczyć w sieci na porady dyletantów. Trudno nie żywić sympatii do takiej firmy.

Jawi się tu więc klarowny w swej prostocie obraz – handlujący kulturą popularną w tradycyjnych instytucjach to nie kapitalistyczni krwiopijcy, którzy znajdują satysfakcję w obdzieraniu nas ze skóry, wręcz przeciwnie, to przyjaciele, na których można zawsze liczyć. Web 2.0 zaś to rój dyletantów, żadna mądrość tłumu, lecz kolektywna ignorancja i kradzież, motłoch sieciowy karykaturujący demokrację, przeradzający ją w paido- i ochlokrację – rządy dzieciaków i motłochu, po których prawem arystotelesowskiego cyklu może przyjść tylko nowa tyrania. Web 2.0 w większości swych przejawów ukazuje się więc autorowi jako Big Brother 2.0, bądź Nowy Wspaniały Świat 2.0. Autor spogląda na internet trochę jak arystokrata na tłuszczę, która lekceważąc wszelkie cywilizowane normy, szabruje dorobek pokoleń; jest to dlań permanentny karnawał, WEBinalia, przerwa w kulturze.

Sprawa zarzutów o kradzież wymaga komentarza. Jak to się stało, że w ciągu niespełna trzech lat internauci zakupili ponad miliard utworów w sieciowym iTunes Music Store, a „pęknięcie” następnego miliarda jest kwestią czasu, proces ten bowiem gwałtownie przyspieszył? Oczywiście stało się to dzięki popularności iPoda. Ale to nie tłumaczy wszystkiego. Zmieniła się bowiem także mentalność użytkowników – oni już nie chcą kupować kota w worku, czyli albumu za kilkanaście lub więcej dolarów, nie interesują ich pakiety muzyczne, w których atrakcyjne są jeden lub dwa utwory. Za nie są gotowi płacić 99 centów od sztuki. Producenci muszą zrozumieć, że nastąpiła indywidualizacja adresu konsumenta: multifreedom i multichoice.

Keen nie przyznaje tego wprost, ale odnosi się wrażenie, że ma przed oczami to, co Garrett Hardin prawie pół wieku temu nazwał tragedią wspólnego pastwiska – prymitywnych commons, gdzie się wyżera do gruntu trawę na długość łańcucha, po czym zostawia ją wyjałowioną.

Ma za sobą fakty, ale faktami też można wypaczyć obraz. Jeśli internet niszczy kulturę, to niech to Autor powie tysiącom ludzi, którzy dzięki sieci się odnaleźli, zbudowali tam swoje projekty życiowe, a nierzadko zdobywają w niej środki na utrzymanie.

W ostatnim rozdziale pt. Rozwiązania Andrew Keen łagodzi nieco kategoryczność swych krytycznych sądów o internecie, wyrażając nadzieję, że znajdzie się jakieś korzystne wyjście. Przyznaje, że osobiście nie jest przeciwnikiem technologii i postępu.

Technologia cyfrowa – powiada – to coś cudownego, co daje możliwość łączenia i wymiany wiedzy na całym świecie w niespotykany dotąd sposób (s. 166).

Wie, że nie można się obrażać na rzeczywistość, wkraczamy bowiem w nową erę, czy się nam to podoba, czy nie. Narodziny tej epoki zapowiadano już co najmniej dwie dekady temu. Przypomnę, że jej kiełkujące ziarna dostrzegli dokładnie dwadzieścia lat temu Scott Lash i John Urry w głośnej książce The End of Organized Capitalism (Polity Press 1987).

Andrew Keen pragnie jednak być konstruktywistą. Chciałby pokierować rewolucją Web 2.0 tak, aby wzbogacała, a nie niszczyła naszej gospodarki, kultury, wartości.

Co możemy zrobić, aby upewnić się, że nasze najcenniejsze tradycje – szacunek dla wiedzy i doświadczenia, rozwijanie kreatywnych osiągnięć, podtrzymywanie i wspieranie rzetelnych i dynamicznych mass mediów – nie zostały zniszczone przez mający siłę tsunami kult amatora”? (s. 166).

Marzy mu się postęp bez regresu, ale to nierealne, są one bowiem zrośnięte ze sobą, jak syjamskie bliźnięta i zawsze będzie potrzebny bilans strat i zysków.

Z tym konstruktywizmem top down to też nie prosta sprawa. Internet buduje się bottom up. Jest przestrzenią, w której znajduje ujście coraz więcej ludzkiej energii, we wszystkich sferach aktywności – ekonomii, polityce, kulturze, nauce, edukacji, rozrywce itp. Czyni to internet nieliniowym układem dynamicznym, czyli złożonym systemem społecznym. Potęgowy rozkład relacji sieciowych „produkuje” codziennie miliardy interakcji, które rodzą chaos (przekaz internetowy – spam, wirus, e-mail – wysłany rano, może potencjalnie dotrzeć pod koniec dnia do około miliarda adresatów). Demokracja sieciowa jest anarchiczna, łatwo się pogubić w produkowanych masowo znaczeniach przesyconych subiektywizmem i własnym doświadczaniem świata. Potrzebna jest spora doza krytycyzmu, aby umieć waloryzować zawartość. Jako taki internet jest nieprzejrzysty, wytwarza zjawiska emergentne, których nikt nie jest w stanie przewidzieć. Musimy się pozbyć iluzji, że będziemy mieli wpływ na kształtowanie tej przestrzeni, raczej powinniśmy starać się poznać prawa jej samoregulacji i samoorganizacji, specyfiki tworzących się tam fluktuacji ładu. Trzeba poczekać, narzędzie wyprzedziło kulturę. Nie pierwszy raz zadziałało prawo opóźnienia kulturowego sformułowane dawno temu przez Williama Ogburna jako hipoteza. Zgodnie z tym prawem, zmiany zachodzą najpierw w sferze technosfery, co wymaga adaptacji logosfery – wartości, wzorów, znaczeń i instytucji. Ta adaptacja wymaga jednak czasu. Pewne zjawiska w internecie pokazują, że istotnie sieciowe tłumy to w znacznej części „cyfrowy plebs”, a nie świadomy swych praw i obowiązków cyberdemos. Ale ten plebs będzie się uczył arytmetyki Web 2.0, tak jak plebs przemysłowy uczył się arytmetyki maszyny, taśmy produkcyjnej. Po drodze było kilka rewolucji, Web 2.0 jest też rewolucją – Big Bangiem. Na początku też był chaos.

Dobrze, że polski czytelnik dostaje szansę zapoznania się z tą książką, ponieważ warto ją przeczytać. Jestem przekonany, że wywoła ona rezonans intelektualny w środowisku badaczy, publicystów oraz oczywiście bohaterów tej opowieści – budowniczych Web 2.0. Potrzeba nam takich krytycznych książek, potrzebna jest w ogóle krytyczna teoria dzisiejszego świata. Dobrze, że ukazują się takie książki, tak jak dobrze, że ukazywały się w poprzednich pokoleniach książki Gustave’a LeBona, Jose Ortegi y Gasseta, Karla Jaspera i innych „filozofów zmierzchu”, którzy wieścili bunt tłumów, upadek elity ducha w związku z przejmowaniem władzy ekonomicznej, politycznej i symbolicznej przez nową klasę – burżuazję – i bezprecedensowym rozrostem proletariatu przemysłowego. Ci przepełnieni pesymizmem kulturowym filozofowie także przestrzegali przed spodleniem kultury, przekonani, że nie sposób tak wielkiej masie przekazać całego Patrymonium. Ta bowiem masa właśnie narzuca własną, gorszą jej wersję. W ten sposób zatriumfowało społeczeństwo masowe, wielkie ludzkie mrowisko, które trzeba było korumpować estetycznie, rzucając mu na żer rozrywkę najniższych lotów, ponieważ wyższej nie było w stanie zrozumieć i przyjąć. A chleb i igrzyska trzeba było dać, żeby nie doszło do zrewoltowania tłumów.
Prawdą jest, że kultura masowa pokazywała brzydką twarz, ale też rewolucjonizowała dostęp do niej. Oczywiście, rzeka rozlana szeroko traciła swoją głębię, ale w korycie płynęła wartkim nurtem. To właśnie wtedy powstało kino, radio, telewizja, szacowne dziś tytuły prasowe, wielkie wydawnictwa książkowe i muzyczne, encyklopedie i inne przemysły kultury i wiedzy, a więc instytucje, których Andrew Keen broni jako ostoi ciągłości i profesjonalizmu. To wtedy wyłoniła się elita – grupa producentów i dystrybutorów, którzy zaopatrywali masy w rozrywkę i wiedzę. To była pierwsza rewolucja kulturalna.

Drugą była kontrkultura lat 60. Kapitalizm w poprzednim wcieleniu, przemysłowym, był wrażliwy na bunt, czego dowiodła owa kontrkultura. Dzisiejszy wyrósł z tego buntu – zagospodarował go. Dzięki temu przeżywamy trzecią rewolucję kulturalną, którą jest Web 2.0. Tak jak społeczeństwo przemysłowe powołało do życia masowego odbiorcę, tak społeczeństwo sieciowe powołuje masowego odbiorcę i wytwórcę „w jednym”. Konsumpcja symboli jest jednocześnie ich namnażaniem. W tej rewolucji chodzi już nie tyle, czy nie tylko o dostęp, ile o narzędzia do tworzenia zawartości, zredukowanie niemal do zera bariery publikowania, która istniała we wszystkich poprzednich epokach. Na razie żyjemy w okresie zalewu tych zawartości, co francuski filozof sieci, Pierre Lévy, nazywa Drugim potopem.

Mamy do czynienia z jakimś nowym cyklem kultury jeszcze trudnym do zdefiniowania, ale nawiązującym do najwcześniejszych epok w kulturze. Przez większość dziejów ludzie sami produkowali kulturę dla siebie. Tak jak to było w społecznościach przednowoczesnych, przedprzemysłowych, kultura popularna wyrastała z ich doświadczenia, pracy, lęków, mitów, legend, wierzeń tworzonych na własny użytek. Była to swoista prosumpcja (produkcja i konsumpcja w jednym), by użyć terminu upowszechnionego przez Alvina Tofflera. W sieci zacierają się role między nadawcą a odbiorcą; każdy może być jednym i drugim, co nazwano sendceivingiem (sending and receiving).

Można by to nazwać samozaopatrzeniem ludycznym i poznawczym. Dzisiejsze technologie pozwalają na powrót do czasów spontanicznej komunikacji, jej swoistej rearchaizacji, wtórnej oralności. Miliardy SMS-ów, coraz częściej MMS-ów, e-maili, dziesiątki tysięcy grup dyskusyjnych, blogów itp. każą wierzyć w to, że rodzi się jakaś postać inteligencji kolektywnej. Powstają nowe kultury, których badanie wymaga nowej antropologii. Kultura przepływa w sieciach i z pewnością jest bardziej ulotna niż ta w Galaktyce Gutenberga, choć oczywiście pozostawia ślady elektroniczne. Jest to na powrót kultura rozmowy, skrótowa, rozproszona, niedbała, bez kanonu. Jest to raczej kultura działania społecznego niż instytucji. Energia społeczna przepływa z instytucji do sieci. Jürgen Habermas, który rozwinął teorię działania komunikacyjnego, powiada, że rodzi się nowa wspólnota komunikacyjna. Intersubiektywność, kolektywna inteligencja prowadzi do wzajemnego porozumienia jednostek bez przymusu. Taka kultura rodzi nowe tożsamości i redefiniuje pojmowanie obywatelstwa. Ile nieznanych kultur regionalnych, lokalnych, etnicznych, ile nowych fenomenów kulturowych mogło zaistnieć dzięki internetowi?

Oczywiście, Web 2.0 wiele komplikuje, unieważnia dotychczasowe standardy, a nie kreuje nowych, co utrudnia dostęp do wiedzy i informacji (problem jednolitych katalogów i innych systemów klasyfikacji danych, informacji itp.). Zalewa nas w sieci tandeta, ale wzbiera też wartki nurt, gdyż nie tylko natura, ale także cultura non horret vacuum Kultura zawsze wytwarzała zdrowe antyciała. Profesjonalizmu trzeba bronić, ale warto też pamiętać, ze Titanica zbudowali fachowcy, a Arkę Noego amatorzy. Zanim powstał wysoki teatr był także zalew jarmarcznych wygłupów.

Z pewnego punktu widzenia autor ma rację – internet niszczy. Ale nie on pierwszy. Taka jest logika twórczej destrukcji, którą Joseph Schumpeter uznał za najważniejszą cechę kapitalizmu, dowód jego siły adaptacyjnej i skutecznego mechanizmu ekspansji i przetrwania.

Web 2.0 to wielkie wyzwanie rzucone „mogołom” kultury, którzy tracą monopol na sprawowanie władzy symbolicznej nad ludem, ustalaniu porządku spraw (agenda setting), byciu gatekeeperami. Internet stwarza bogactwo taktyk oporu, jest technologią wolności, dzięki której łatwo pokazać nadużycia władzy i biznesu, ale która też, zdaniem Keena, ulega zwyrodnieniu. Autor wyraźnie boi się rewolucji antysystemowej. Wyczuwam w jego słowach obawę o przyszłość instytucji systemu i jego samego. Web 2.0 urasta do rangi wroga, jakim był komunizm, który rzucił wyzwanie wolnemu rynkowi i demokracji liberalnej.

Moim zdaniem, te obawy są na wyrost. Rewolta ze strony webowiczów nam nie grozi – mają swoje cyfrowe opium. A poza tym, gdyby Web 2.0 był tylko destrukcyjny dla ładu handlowego – pax mercatoria – to by go już nie było. Nie pozwoliłyby na jego rozkwit sieciowe tuzy. Powiem więcej – społeczna produkcja w sieci poza rynkiem i korporacjami jest funkcjonalna i ożywcza dla biznesu. Ma on niesamowitą siłę absorpcyjną – wchłonie, przetrawi i obróci na swą korzyść nawet wymierzony w siebie bunt i kontestację. Można podać mnóstwo przykładów kolonizowania wolnych zasobów w Web 2.0 przez biznes, którego to nic nie kosztuje, a z którego czerpie olbrzymie korzyści. Tam rodzą się nowe trendy, mody, „skrzydlate słowa”, na które można „zapolować” i przetworzyć dla celów reklamy bądź marketingu. To zresztą ma taką nazwę – cool hunting. Czerpie się pełną garścią ze złóż wiedzy i kultury tworzonych w serwisach społecznościowych, forach dyskusyjnych, blogach itp. Dziesiątki milionów użytkowników YouTube oraz MySpace to olbrzymi potencjał społecznego zaangażowania, szansa na wychwytywanie najzdolniejszych twórców, którzy mogą zasilić profesjonalne przemysły kultury, olbrzymie zasoby ludzkie penetrowane przez head hunterów (np. serwis Goldenlife, w którym znaleźć można miliony CV).

To wyjaśnia powody, dla których biznes sieciowy sam podsuwa technologie kooperacji. To przecież netokraci z Google dostarczyli gratis oprogramowania dla sieci wsparcia Orkut.com, co miało służyć rywalizacji z opensource’owym Friendsterem. Kiedy się to korporacjom opłaca, to kupują serwisy. Jeśli się sprzedaje YouTube za 1,65 miliarda dolarów (za taką kwotę kupił go Google, a magnat medialny Rupert Murdoch za pół miliarda dolarów nabył MySpace), a aktywny uczestnik tego serwisu, którego filmik obejrzały dwa miliony netterów, nie dostaje za to ani centa, to co to jest? Kiedyś coś takiego określało jednym słowem – wyzysk.

W obliczu całej tej słusznej krytyki analizowanego fenomenu, na plus Web 2.0 należy zaliczyć to, że odnawia on kulturę darów, która występowała we wszystkich społecznościach i wszystkich epokach. Wiedzę na ten temat zawdzięczamy m.in. francuskiemu antropologowi Marcelowi Maussowi. Świat nie jest tylko areną wojen i starć kulturowych, jak twierdzi Samuel Huntington; jest i był także światem wymiany, w którym zawsze istniała instytucja gift giving. Dzięki temu, mimo ekspansji rynków i komercjalizacji w coraz większej liczbie sfer naszego życia, społeczeństwo informacyjne nie stało się pierwszym bez kultury daru. Ta konstatacja wymaga jednak uściślenia – otóż kultura daru nie była nigdy „czystą” bezinteresowną kulturą; zawsze był w niej obecny element ekonomii daru, zgodnie z rzymską maksymą Do ut des (Daję, abyś dał). Dar zawsze rodził zobowiązania, obligował do rewanżu. Stawką w tej ekonomii daru jest wykorzystanie kapitału społecznego tworzonego przez użytkowników, gdyż to oni właśnie reprodukują infrastrukturę więzi społecznych, bez której żaden biznes nie może się obejść.

Można więc powtórzyć konkluzję, że tak jak pierwsza kontrkultura z lat 60. odnowiła kapitalizm, tak kontrkultura Web 2.0 odświeża go dziś, nadając mu nowych impulsów po krachu dotcomów. Kontrkultury internetowe będą rozkwitać; jedne będą wchłaniane, ale na ich miejsce pojawią się nowe i życie internetowe będzie pulsować.

Nie jesteśmy jeszcze w stanie ogarnąć myślą, co oznacza to wchłanianie rzeczywistości cyfrowej przez kapitalizm. Przede wszystkim stwarza to niesamowite możliwości eksperymentowania, społecznego tworzenia rzeczywistości. Jest to znakomita forma rozpowszechniania wirtualnej koncepcji pracy i własności. Rozciągnięcie obrotu na dobra cyfrowe znakomicie poszerza zakres usług i produktów, powodując tym nową ekspansję kapitalizmu, który staje się hiperkapitalizmem. Większość z tych dóbr to samoreferencyjne cyfrowe kopie tych, które istnieją w realnej rzeczywistości społecznej. To jakby podwaja ofertę rynkową. Ale w świecie wirtualnym mamy ofertę usług, które nie są kopią – są „urodzone w wirtualu” – Web Native. Taką usługą jest wskrzeszanie zmarłych, wynajęcie rakiety kosmicznej, która powiezie nowożeńców w podróż poślubną. A oprócz tego jest wiele dobrych i złych rzeczy: handel klonami awatarów będących kopiami statusowych przedmiotów (np. samochodów). Hiperkapitalizm kreuje społeczności Second Life i przekształca je w rynek. W tej społeczności można się nauczyć nowego kapitalizmu.

Jeszcze długo będzie trwał spór o to, czy demokratyzacja internetu to rzeczywiście raj dla twórczych (nieraz destrukcyjnych) anarchistów, czy przestrzeń, która będzie coraz bardziej zdominowana przez wielkich graczy. Najtrafniejsza odpowiedź wydaje się brzmieć tak – w tej przestrzeni będzie miejsce dla wszystkich. Oczywiście będą w niej buszować wielcy gracze, korporacje (multi)medialne – nie może być inaczej, skoro ta przestrzeń jest zaludniona przez miliard potencjalnych konsumentów, a ich liczba stale rośnie. Będzie w niej jednak także miejsce dla aktywnych, twórczych, niezależnych jednostek i grup. A że ta wolność niesie chaos, polisemię, skrajną pluralizację, to nic nowego. Już Rzymianie mawiali, że w ich imperium Quot capita, tot sensus – Ile głów, tyle opinii.

Kazimierz Krzysztofek
Warszawa, czerwiec 2007


CZYTAJ TAKŻE:

Recenzja książki – Problem z Keenem polega na tym, że ma on rację i jednocześnie myli się.

Andrew Keen w „Polityce” – Relacja ze spotkania.

Reklama
Polityka_blog_bottom_rec_mobile
Reklama
Polityka_blog_bottom_rec_desktop

Komentarze: 1

Dodaj komentarz »
  1. Mam pytanie czy jest coś takiego jak strona technopolis dla dzieci?

css.php