Kiedyś – hiszpańskie galeony wypełnione srebrem, napady na portowe miasta, huk dział, morskie bitwy i egzotyczne piękności. A dziś? Co najwyżej ściąganie nielegalnych MP3 z Internetu. I to ma być piractwo?
„Piraci z Karaibów: Na krańcu świata” to już trzecia gra inspirowana filmowymi przygodami kapitana Sparrowa. Dwie poprzednie, „Piraci z Karaibów” i „Piraci z Karaibów: Legenda Jacka Sparrowa” (są konsekwentni w wymyślaniu tytułów, prawda?) nie wzbudziły, najdelikatniej mówiąc, zachwytu graczy. I nic dziwnego – żelazna zasada głosi, że komputerowe adaptacje kinowych przebojów nie są zwykle warte nawet plastiku, na którym zostały wytłoczone. Dlaczego? Ależ to oczywiste – albo się robi grę, albo materiał promocyjny na potrzeby filmu. Zresztą, choć temat nośny a środowisko wprost wymarzone, wśród wszystkich pirackich gier ostatnich kilku lat tylko niezawodny Sid Meier stworzył prawdziwe arcydzieło („Pirates!”). Piracka klątwa?
W „Piratach z Karaibów: Na krańcu świata” możemy przeżyć raz jeszcze historię opowiedzianą w drugim i trzecim odcinku filmowej trylogii. Spotkamy przyjaciół i wrogów Jacka Sparrowa oraz odwiedzimy niemal wszystkie miejsca jego porażek, bezecnych zabaw i wątpliwych zwycięstw.
Nowi „Piraci” to zręcznościowa gra akcji, w której głównym zadaniem gracza jest pokonanie wszystkich napotkanych oponentów, czyli: angielskich żołnierzy, ludożerców, wrogich piratów, chińskich piratów, piratów z Latającego Holendra… Obok zwykłych, dość słabych przeciwników (za to występujących zawsze w formacji „Ich troje”), przyjdzie nam się zmierzyć z przeciwnikami silnymi (posiadającymi 60 punktów zdrowia) i bossami (300 punktów). A ponieważ maksymalna liczba punktów zdrowia dla kontrolowanej przez nas postaci wynosi 100, to w walkach z bossami trzeba się sporo namachać ciężkim, choć wirtualnym rapierem. Poza tym, podczas pojedynków z bossami trzeba czasem wykonać „program obowiązkowy”, czyli w określonej kolejności naciskać kolejne klawisze. Komu się uda, zostaje nagrodzony efektowną kombinacją uderzeń, komu nie – zostaje nią potraktowany.
Oprócz niezliczonej ilości pojedynków, na każdym z poziomów gracz znajdzie zadania dodatkowe – głównie zbieranie mieszków z monetami i kolekcjonowanie artefaktów. Ale trafiają się i ciekawsze questy, jak ten z Tortugi, gdzie kapitan Sparrow ma odnaleźć wszystkie poznane na wyspie damy i każdą z nich sprowokować do wymierzenia mu policzka. W pirackich enklawach można napotkać amatorów hazardu, proponujących partyjkę pokera czy kości, oczywiście na pieniądze – oszukiwanie jest jak najbardziej wskazane.
Ta dość sympatyczna i prosta gra ma dwie podstawowe wady. Pierwszą jest liniowość. Niczego w „Piratach z Karaibów: Na krańcu świta” nie zrobimy wbrew woli projektanta leveli, który prowadzi nas za rękę od początku do końca każdej mapy. Druga wada to zaskakująco niska jakość grafiki. Rozdzielczość obrazu możemy ustawić tylko w dwóch trybach – 800×600 i 1024×768, nie ma też żadnych dodatkowych opcji graficznych.
Dzięki niskim wymaganiom sprzętowym „Piraci” działają płynnie nawet na słabszych komputerach, ale chciałoby się, żeby gra wyglądała trochę lepiej. I wygląda, tyle że na konsolach nowej generacji, dla których została stworzona, a wersja PC jest tylko konwersją, czyli ubogim krewnym.
Mimo wszystko, w najnowszych „Piratów z Karaibów” gra się dość przyjemnie, oczywiście o ile ktoś lubi takie, hm, nieskomplikowane rozrywki. Najmniej powodów do zadowolenia będą mieli fani Jacka Sparrowa (szczególnie ci starsi), bo gra, poza tym, że bardzo prosta, niczym ich nie zaskoczy. Ale o nich bym się nie martwił, bo jeszcze w tym roku będą mieli okazję zagrać w „Pirates of the Caribbean Online”.
Jan M. Długosz
Ocena 3/6
Zalety: Małe wymagania sprzętowe i płynne działanie programu.
Wady: Liniowość fabuły, niska jakość grafiki.
Dla rodziców: Według systemu PEGI, gra przeznaczona jest dla graczy co najmniej dwunastoletnich. Jednak ze względu na słownictwo, hazard i specyficznie pokazaną przemoc w grze granica ta jest, moim zdaniem, zbyt niska.
Piratach z Karaibów: Na krańcu świata, gra akcji, od 12 lat, z polskimi napisami, cena 99,90 zł. Dystrybutor: CD Projekt.
Koniec pirackiego raju Trudno sobie wyobrazić przyzwoitą piracką historię bez Tortugi, tego gniazda występku, ziemi obiecanej wszelkiego rodzaju łajdaków, korsarzy i morderców – tak w każdym razie przedstawia się ją w filmach i powieściach. Prawdziwa historia tej niewielkiej wysepki (około 190 km2) jest tak ciekawa, że i bez interwencji scenarzystów z Hollywood dałoby się z niej wykroić materiał ma kilka filmowych przebojów.
Pierwszymi Europejczykami, którzy zasiedlili Tortugę byli hiszpańscy koloniści z leżącej nieopodal Hispanioli. Wyspa to praktycznie jedno wzgórze, przypominające kształtem skorupę żółwia – stąd hiszpańska nazwa Tortuga (żółw). W roku 1625 francuscy i angielscy osadnicy wylądowali na wyspie i, przepędziwszy z niej nielicznych Hiszpanów, założyli kolonię. Hiszpanie nie zamierzali jednak oddać Tortugi bez walki; cztery lata później hiszpańska ekspedycja przegnała kolonistów i wzniosła pierwsze fortyfikacje. Pozostawiony w nich mały garnizon nie zdołał się oprzeć Francuzom i wyspa znów znalazła się w ich rękach. W 1630 roku na wyspę przybył francuski wojskowy i budowniczy Jean Le Vasseur, który wykorzystując walory obronne naturalnego portu wzniósł Fort de Rocher. Wielkim problemem okazała się podwójna administracja oraz wybuchające raz po raz walki pomiędzy angielskimi i francuskimi osadnikami.Sytuację wykorzystali Hiszpanie, dwa razy atakując i niszcząc kolonię. Wreszcie, w 1640 roku, Francuzi objęli pełną kontrolę nad wyspą; gubernatorem został Le Vasseur, który zasłużył się Torturze podwójnie – zamienił fort w prawdziwą twierdzę, wyposażoną w dwadzieścia cztery działa, oraz sprowadził kilkaset prostytutek, dzięki czemu zakończył modę na matelotage, czyli sformalizowane związki homoseksualne zawierane pomiędzy bukanierami (oto wyjaśnienie tajemnicy nieco ekscentrycznego zachowania Jacka Sparrowa). Od czasu wzniesienia nowych fortyfikacji Tortuga stała się bazą wypadową i bezpieczną przystanią dla atakujących hiszpańskie okręty Francuzów, Anglików i Holendrów. „Bractwo z Wybrzeża”, jak nazywali się karaibscy piraci, zaczęli organizować napady na hiszpańskie posiadłości na wyspach i wybrzeżu Ameryki Południowej. W 1670 roku Henry Morgan, najsłynniejszy z angielskich korsarzy, zorganizował ekspedycję przeciw hiszpańskim koloniom, w której udział wzięło 1,5 tys. piratów z Tortugi i Jamajki. Wkrótce jednak, rozzuchwaleni bezkarnością bukanierzy atakować zaczęli statki innych bander, a trudności w prowadzeniu handlu zagrażały interesom gospodarczym Francji i Anglii. Piracka walka z Hiszpanami była, w gruncie rzeczy, odległym frontem wojny prowadzonej w Europie. Dwudziestoletni rozejm pomiędzy Francją a Hiszpanią, podpisany w Ratyzbonie w 1684 roku zawierał klauzulę dotyczącą piractwa, na mocy której Francja zobowiązywała się do poskromienia bukanierów. Część z nich znalazła się na służbie królewskiej, zwalczając swoich dawnych kompanów, zaś ci, którzy próbowali prowadzić dawne życie, zawiśli wkrótce na rejach. I taki był koniec „pirackiego raju” na Tortudze.
|