Ale niestety też wyjątkowo droga.
Tworzone latami gry wideo mają to do siebie, że podczas procesu produkcji potrafią mocno się zestarzeć. Często to, co zachwyca przy pierwszej zapowiedzi, w dniu premiery nie robi już większego wrażenia. W ciągu dwóch albo i trzech lat dzielących zapowiedź od premiery pojawia się wszak sporo innych, podwyższających poprzeczkę tytułów. Hideo Kojima wraz z Konami wpadł więc na całkiem sprytny pomysł wypuszczenia Metal Gear Solid V: Ground Zeroes, czyli prologu do pełnoprawnej „piątki”, Metal Gear Solid V: The Phantom Pain. W chwili jej premiery (gdzieś tam w 2015 roku) będziemy już po premierze Wiedźmina 3 czy The Order: 1886, oprawa MGS-a nie zwali więc nas z nóg. Dziś patrząc na Ground Zeroes ciężko natomiast znaleźć ładniejszą grę wideo.
Owszem, wiele jest tytułów z ciekawszymi projektami otoczenia i pięknymi widokami, redukując jednak grafikę do liczby pikseli na ekranie i odwzorowania postaci, nie ma w tej chwili ładniejszej gry. Nowy silnik graficzny Konami robi kolosalne wrażenie na PS4 i o dziwo bardzo solidnie wypada na PS3 i Xboksie 360.
Metal Gear Solid V: Ground Zeroes to taki pokaz możliwości, demo technologiczne utwierdzające nas w przekonaniu, że mimo dwudziestopięcioletniego stażu Hideo Kojimy i MGS-a, seria wciąż jest w stanie nas zaskoczyć. Zarówno w warstwie stricte technicznej, jak i designerskiej, czy w końcu fabularnej.
Seria Metal Gear Solid jest równie świetna, co archaiczna. To znaczy była, aż do premiery MGS4. Wysmakowane cutsceny, piękna muzyka i rewelacyjna grafika nigdy nie przykrywały w 100% archaizmów. W MGS3 była to kamera, którą poprawiono dopiero w reedycji. „Czwórka” cierpiała natomiast na wywodzące się jeszcze z PS2 sterowanie i animację postaci, co w erze PS3 i Uncharted wyglądało wręcz komicznie. Metal Gear Solid V w końcu jest nowoczesne pod tym względem, oferując ciekawe połączenie tradycyjnych ruchów i animacji (kucanie i czołganie) z zupełnie nowymi w serii elementami (automatyczne przyleganie do ścian, zupełnie nowe wychylanie, opcja oznaczania celów podobna do Far Cry 3 czy błyskawicznego zlikwidowania strażnika, który właśnie nas zauważył). Dzięki kilku zapożyczeniom z konkurencji, a także zupełnym przebudowaniu mechaniki, najnowszy MGS w końcu nie odstaje od czołówki gier akcji.
Metal Gear Solid, podobnie jak Wiedźmin, wraz z przesiadką na nowe konsole stał się grą z otwartym środowiskiem. Może nie czuć tego jakoś wyraźnie w Ground Zeroes, na które składa się niewielki obóz Camp Omega, ale jednak. Koniec z wąskimi korytarzami czy pseudo otwartą przestrzenią składającą się z trzech równoległych ścieżek. Twórcy wykorzystując moc nowych konsol uwolnili gracza, ale jednocześnie utrzymali rewelacyjne projekty poziomów. Trzeba więc uważać na każdego strażnika i kamerę. Uważać na pozostawiane ślady czy wydawane dźwięki. Tak jak kiedyś, tyle, że bardziej, bo wszystkiego tu więcej. Tylko w tej misji jest kilka sposobów na dojście do celu i nie mam tu na myśli podziału na „po cichu” i „w stylu Johna Rambo”. Jeżeli w pełnoprawnej grze będziemy mieli równie wiele możliwości, to będzie hit.
W Ground Zeroes da się zasiąść za kierownicą jeepa i wozu opancerzanego. Fakt, że nie ma nim za bardzo gdzie pojechać, ale można się chociaż przekonać, że sterowanie pojazdami prezentuje się równie dobrze co postacią. Z aut w ogóle można jednak nie korzystać, w tradycyjny sposób bawiąc się w podchody ze strażnikami. I w przeciwieństwie do wielu gier akcji, rzeczywiście jest to zabawa. Wartownicy zachowują się logicznie, węszą, wzywają posiłki. Nie idą w ciemno zbadać źródło podejrzanych dźwięków, tylko najpierw meldują do centrali, że kierują się w danym kierunku. Jak nie wrócą, to na ich miejsce wraca grupa poszukiwawcza.
Scena otwierająca Ground Zeroes i outro przypominają natomiast o filmowych aspiracjach Hideo Kojimy. Każdy kadr jest wysmakowany, każda scena ma sens i logiczne uzasadnienie. Cutscen nie ma tu wiele, ale te co są robią apetyt na więcej. Podobnie zresztą jak sama gra. Na więcej musimy jednak poczekać przynajmniej rok.
Przy pierwszym podejściu do Metal Gear Solid V: Ground Zeroes, niespiesznie wykonując główną misję i jedno zadanie poboczne, eksperymentując ze strażnikami, spędzimy niespełna dwie godziny. Oczywiście do gry można wrócić, odblokować kilka bonusów czy nawet inną porę dnia. Wciąż poruszamy się jednak tylko po bazie Camp Omega. Nie byłoby to jeszcze takie złe, gdyby nie astronomiczna wręcz cena – grubo ponad 100 zł.
Osiem akapitów o Metal Gear Solid i ani słowa o fabule? Fani serii patrzą pewnie z niedowierzaniem, ale cóż, nie za bardzo jest o czym tu pisać. Gra stanowi jedynie prolog do większej całości, będąc czymś w stylu misji na tankowcu w MGS2. Niewiele więc wiadomo poza tym, że „piątka” kontynuuje wątki z wydanych na PlayStation Portable części i MGS3. Chociaż akcja toczy się w 1975 roku, to w grze znaleźć można sporo nawiązań do współczesnej polityki, a także dylematów współczesnej polityki. Już z trailerów wiemy o torturach, sama baza Camp Omega to natomiast nic innego jak odpowiedź Kojimy na Guantanamo. Fakt, że w skórze Big Bossa uwalniamy stamtąd nieletnich więźniów wyraźnie mówi o poglądach głównego scenarzysty gry na amerykańską politykę.
Na więcej – zarówno wciągającej gry, z kunsztem zrealizowanych scen przerywnikowych, jak i wielowarstwowej fabuły – musimy jednak poczekać. Ground Zeroes może to czekanie trochę osłodzić, ale tylko i wyłącznie pod warunkiem, że nie przywiązuje się zbytniej wagi do wydawanych na gry pieniędzy. Napisałbym, że warto poczekać na steamowe wyprzedaże, ale Metal Gear Solid V: Ground Zeroes to póki co konsolowy exclusive – gra dostępna jest na obie konsole Sony i Microsoftu.
Paweł Olszewski