Reklama
Polityka_blog_top_bill_desktop
Polityka_blog_top_bill_mobile_Adslot1
Polityka_blog_top_bill_mobile_Adslot2
Technopolis - O grach z kulturą Technopolis - O grach z kulturą Technopolis - O grach z kulturą

29.02.2012
środa

„The Book of Unwritten Tales” – recenzja gry

29 lutego 2012, środa,

Baśniowa komedia

Klasyczne przygodówki to bardzo dziwny przypadek. Z jednej strony ich śmierć odtrąbiono już dawno temu. Z drugiej – rokrocznie na półki sklepowe trafia przynajmniej kilkanaście tego rodzaju produkcji.

Jedyny problem jest taki, że gro tych tytułów przygotowuje się głównie z myślą o rynku niemieckim. Na szczęście najsmaczniejsze kąski prędzej lub później trafiają do krajów, gdzie nie włada się językiem Goethego.

Na „The Book of Unwritten Tales” musieliśmy czekać grubo ponad dwa lata. Pierwotnie gra ukazała się w Niemczech na początku 2009 roku, ale anglojęzyczni gracze mogli się cieszyć z jej publikacji dopiero jesienią 2011. To że gra w ogóle trafi do szerszego grona odbiorców nie ulegało wątpliwości, bo już od samego początku zbierała bardzo dobre recenzje – pozostawało jedynie pytanie, kiedy. A czy w ogóle warto było czekać? Po ukończeniu przygody z „TBoUT” nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości.

Akcję gry osadzono w bliżej niesprecyzowanym neverlandzie, zamieszkałym przez elfy, krasnoludy, gnomy, gobliny, orki i nieumarłych. Bohaterami historii są: elfka Ivo, gnom Wilbur Weatherwane oraz Nate Bonnet, dla odróżnienia – człowiek. Ich losy splatają się ze sobą, gdy Ivo jest świadkiem porwania tajemniczego goblina-mędrca, który jako jedyny zna sposób na pokonanie wielkiego zła, jakie wkrótce ma nawiedzić baśniową krainę. Wilbur, gnom-który-od-zawsze-chciał-zostać-magiem, pakuje się w całą kabałę nieco przypadkiem, gdy wspomniany goblin wręcza mu tajemniczy pierścień (tak, tak, zawsze musi być jakiś pierścień), po tym jak klatka, w której został zamknięci, spada ze smoczego transportowca. Nate natomiast jest kapitanem powietrznego statku i łowcą skarbów, spłacającym dług wdzięczności względem wspomnianej dwójki.

Niektóre elementy brzmią znajomo? Nic dziwnego, bo „The Book of Unwritten Tales” całymi garściami czerpie z popkultury, nieważne czy mowa o książkach (Hobbit, Władca Pierścieni), filmach (Indiana Jones, Mission Impossible, Gwiezdne Wojny) czy grach wideo (Monkey Island). To właśnie umiejętne operowanie pastiszem oraz lekki, niewymuszony i nienachalny humor stanowią o sile tej pozycji. Spokojnie można porównać te elementy do perełek gatunku, bez możliwości wskazania wyraźnego zwycięzcy takiego pojedynku.

Bardzo dobrze wypadają też same postaci. Autorów trzeba pochwalić zarówno za zabawne dialogi, jak i za bardzo dobry dubbing. Początkowo obawiałem się, że Wilbur (dla przypomnienia gnom) będzie równie irytujący co Sadwick z „Whispered World” (pewne podobieństwo między nimi niewątpliwie istnieje), ale szczęśliwie okazał się być o wiele sympatyczniejszym bohaterem. Tyczy się to nie tylko tej postaci, bo wszystkie są barwne i ciekawe, a co ważniejsze, dopełniają się nawzajem, co niejeden raz przyda się przy rozwiązywaniu zagadek. Skoro już przy zagadkach jesteśmy, to wypadałoby wspomnieć o nich pokrótce. Przede wszystkim, większość łamigłówek jest banalnie prosta. Doświadczonym graczom „TBoUT” nie sprawi żadnych problemów, ale nie sądzę też, by kompletni nowicjusze czuli się tutaj zagubieni. Przy projektowaniu gry autorzy ewidentnie stronili od absurdalnych rozwiązań, tak charakterystycznych dla humorystycznych przygodówek, dzięki czemu wszystkie zagadki możemy rozgryźć, ruszając odrobinę głową.

Największą wadą „The Book of Unwritten Tales” jest to jak bardzo nierówna jest cała produkcja. Początek przygody przygotowano z rozmachem, jakiego nie powstydziłaby się żadna przygodówka, ale im dalej w las tym drzew… mniej. Nie wiem, czego zabrakło autorom, ale ostatni, szósty rozdział księgi to już w ogóle jakaś pomyłka, a zakończenie rozczarowuje podwójnie. Jedyny plus jest taki, że autorzy sugerują w nim, iż w przygotowaniu jest już sequel (a może prequel, to nieistotne), co chyba cieszy najbardziej. No, może jeśli przemilczymy fakt, że na kontynuację zapewne przyjdzie nam poczekać kolejnych kilka lat.

Muszę przyznać, że przy „TBoUT” bawiłem się doskonale. To przemyślana i dopracowana przygodówka, jedna z lepszych, w jakie przyszło mi zagrać na przestrzeni ostatnich lat, a wziąwszy pod uwagę, jak słaby był rok 2011 dla klasycznych produkcji „point & click” – prawdopodobnie najlepsza produkcja, jaka trafiła do anglojęzycznych odbiorców. Świetna kreacja bohaterów, barwny świat, nienachalny humor, a do tego odpowiednia długość sprawiają, że jest to tytuł, w który po prostu trzeba zagrać. Gdyby nie fatalne zakończenie, byłaby to gra doskonała. A tak jest „zaledwie” świetna. Co prawda żaden z rodzimych dystrybutorów jeszcze nie podjął się zadania dystrybuowania jej w Polsce, ale za nieduże pieniądze można ją nabyć w sieci. Więc do dzieła! Szczerze zachęcam.

Andrzej Jakubiec

OCENA: 90%

Zalety: barwny świat; dobra kreacja postaci; przystępne zagadki; nie za krótka, nie za długa; doskonały humor
Wady: słabe zakończenie

Wymagania sprzętowe: Pentium 4 1.5 GHz, 512 MB RAM, karta grafiki 128 MB (GeForce 6600 lub lepsza), 2.5 GB HDD, Windows XP SP2/Vista.

PEGI: Dla graczy w wieku 12+, ale gdyby nie brak lokalizacji, spokojnie można byłoby sprezentować ją młodszym użytkownikom.

Reklama
Polityka_blog_bottom_rec_mobile
Reklama
Polityka_blog_bottom_rec_desktop
css.php