Koniec świata, panie, koniec świata. Dirt się pauperyzuje, Need For Speed mierzy ku wyżynom sztuki ścigania na ekranie. A przecież drzewiej bywało tak, że jak człowiek grał w collina, to czuł się trochę tak, jakby w miejscu ustronnym czytał Mickiewicza czy Herberta. Niby była to tylko ściganka, ale szlachetna, uwznioślona przez nietuzinkową oprawę graficzną i błogosławieństwo samego McRae. Z kolei już po kilku minutach gry w plastikowe NFS’y na całym ciele zaczynały występować bolesne wyrzuty sumienia, związane z poczuciem zmarnowanego czasu. Ulgę przynosiła tylko lektura Tatarkiewicza.
Wrażenia, które nadspodziewanie solidny NFS: Shift wycisnął na recenzencie, spisze ów niedługo w uporządkowanej formie. Tymczasem kilka słów o drugiej części DiRT’a.
1. Wygląda przepięknie. Wysoka hopka nad pierwszą częścią.
2. Jeździ jak złoto. Jest coś trudnego do uchwycenia w modelu sterowania całej serii collinów, jakieś poczucie dzikiej dynamiki, której nie udało się ukraść lub sklonować konkurencji Codemasterów, i co, szczęśliwie, przechodzi z odcinka na odcinek serii.
3. Na skrzyżowaniu ul. Wierność Realiom i Al. Czystej Zabawy skręca w tę drugą. Dobrze? Ani dobrze, ani źle. Koniec złudzeń – DiRT 2 to nie prawdziwe zawody, to jest jazda figurowa na gumie, choć należy zauważyć, że realistyczny model zniszczeń zasługuje na medal im. Demonicznego Mechanika.
Szczegóły wkrótce.
Karol Jałochowski
Przeczytaj także: