Najnowsza płyta brytyjskiego zespołu Radiohead dostępna jest wyłącznie w Internecie. Cenę ustala sam nabywca, może być nawet darmo. W takiej sytuacji wielki przemysł fonograficzny nie ma już nic do roboty.
Amerykański magazyn „Time” porównuje proces wydawania płyty przez koncern fonograficzny do ciąży i połogu: „Trwa to zwykle dziewięć miesięcy – pisze publicysta tygodnika – a ból bywa trudny do zniesienia”. W owym akcie bolesnych narodzin uczestniczą całe rzesze akuszerów: sprzedawców, prawników, promotorów medialnych, speców od reklamy, dystrybutorów, a wreszcie pracowników tłoczni dysków kompaktowych. Artysta jest gdzieś na końcu tego łańcucha osób i instytucji i nawet w sytuacji sukcesu rynkowego zarobi połowę tego, co mógłby zarobić jeszcze kilka lat temu. Oto jeden z powodów, dla których Radiohead, ikona ambitnego rocka ostatnich dwóch dekad, postanowił ominąć pośredników i zdać się na łaskę fanów.
Nowy album Radiohead „In Rainbow” można ściągnąć z Internetu, deklarując cenę od 0 funtów, czyli także za darmo. Wydawałoby się, że ryzyko handlowe jest ogromne, a jednak nawet drobne kwoty, które już wpływają na konto zespołu, tworzą czysty zysk, którym nie trzeba się z nikim dzielić. Znawcy zagadnienia mówią w związku z tym o rewolucji w biznesie muzycznym i przewidują rychły koniec nie tylko tradycyjnej fonografii, ale też bankructwo całkiem przecież nowoczesnych internetowych sklepów muzycznych w rodzaju iTunes. Byłaby to zmiana totalna nie tylko w odniesieniu do handlu muzyką, ale też do modelu jej konsumowania. Jeśli bowiem inni wykonawcy pójdą śladem Radiohead (a już są takie zapowiedzi), będziemy kolekcjonować nagrania na podobnej zasadzie, jak odbiera się ogólnodostępne programy telewizji komercyjnych, czyli bez świadomości, że ponosimy jakieś realne koszty.
O tym, że polityka wielkich międzynarodowych koncernów płytowych (tak zwanych majors) jest dla nich samobójcza, mówi się od dawna. Utrzymujące się od lat na tym samym poziomie ceny płyt w sytuacji, gdy za niewielkie pieniądze można ściągać pliki muzyczne z sieci, same w sobie są dowodem, że nabywca w sklepie z płytami pokrywa koszty całego rozbudowanego aparatu produkcji i dystrybucji, a przy okazji daje zarobić marketerom i reklamodawcom. W konsekwencji sprzedaż płyt gwałtownie spada. W USA, największym rynku muzycznym na świecie, sprzedaż muzyki przez Internet już w zeszłym roku przekroczyła o blisko 100 mln dol. zyski ze sprzedaży CD.
Najnowszy album Prince’a „Planet Earth” rozszedł się w imponującej liczbie 3 mln egzemplarzy jako darmowy dodatek do weekendowego wydania gazety „Daily Mail”. Inni zrywają kontrakty z koncernami płytowymi, wydając albumy w małych niezależnych firmach albo sami takie firmy zakładają. Większość korzysta z dystrybucji via Internet, no i przybywa tych, którzy za niewielką opłatą lub wręcz za darmo udostępniają swoje piosenki w sieci. Wszystko to zmierza do sytuacji, w której artysta sam staje się promotorem, sprzedawcą i dystrybutorem własnych produktów. Choć i tak największym źródłem dochodów wykonawców są dziś koncerty, a nie nagrania.Dla porównania: sprzedaż płyt kompaktowych z muzyką w Stanach Zjednoczonych przyniosła w ubiegłym roku 553 mln dol. zysku, podczas gdy sprzedaż biletów na koncerty – ponad 3,5 mld dol.
Powoli płyta jako nośnik przestaje być potrzebna, bo mamy przecież iPody i odtwarzacze MP3. Nawet nasz rodzimy zespół DeMono postanowił wydać swój najnowszy album nie na płycie CD, ale na pendrivie, czyli nośniku pamięci komputerowej. Nie ulega wątpliwości, że w takich warunkach zmienia się status muzyki, zwłaszcza popularnej, która przestaje być – jak jeszcze niedawno się zdarzało – obiektem kultu obudowanym wieloma rytuałami. Staje się za to – zgodnie zresztą ze swoim pierwotnym przeznaczeniem – jedną z wielu rozrywek uprzyjemniających czas wolny albo parawanem dźwięku podczas podróży, spacerów czy rozmowy.
Dawniej często krytykowano systemy tak zwanej elevator music, czyli muzyki odtwarzanej w windach, restauracjach czy centrach handlowych, podejrzewanej o oddziaływanie podprogowe, stymulujące ludzi do bezmyślnych zakupów albo dłuższego niż trzeba przebywania w określonych miejscach. Dziś nikt już się nad tym nie zastanawia, bo muzyka pop odzywa się wszędzie i mamy nieodparte wrażenie, że jest jej za dużo. Młodzi ludzie nie potrafią sobie wyobrazić, że w przeszłości nawet w bogatych krajach Zachodu nakłady płyt najpopularniejszych wykonawców często nie nadążały za popytem. Teraz to muzyka wszelkimi możliwymi sposobami szuka konsumenta i nic dziwnego, że to on, a nie jego potencjalny idol, jest panem sytuacji.
Czymże zatem jest przypadek albumu „In Rainbow”? Oczywiście przede wszystkim sposobem skutecznego dotarcia do słuchacza – jeśli zapłaci kilka funtów, to świetnie, jeśli ściągnie nagrania za darmo, też nie najgorzej, bo zwiększy liczbę odbiorców, a może też wiernych fanów, co na dłuższą metę może się opłacić finansowo. Znaczenie decyzji zespołu Radiohead wykracza jednak poza względy czysto merkantylne. Jest to bowiem manifestacyjne zakwestionowanie dotychczas obowiązujących w show-biznesie reguł, wedle których utwór muzyczny jest towarem jak wszystko inne, co da się sprzedać i kupić, a wykonawca to po prostu jeden z koni w stajni tego czy owego bossa fonografii.
W tonie bardziej podniosłym można powiedzieć, że chłopaki z Radiohead czynią ze swej muzyki dar dla fanów. Jednocześnie dają im do zrozumienia, że mają dość dyktatu ociężałych gigantów fonografii, a zerwanie z tym dyktatem może mieć również sens ideologiczny: oto my, artyści, zwracamy się wprost do naszych fanów i zawieramy z nimi sojusz na rzecz muzyki na przekór korporacjom.
Skutki pomysłu Radiohead mogą być doniosłe, bo przybliżają kres przemysłu muzycznego funkcjonującego na tych samych zasadach przynajmniej od pół wieku. Chodzi o branżę, o której jeszcze 10 lat temu mówiono, że przynosi dochody większe niż przemysł zbrojeniowy. Ten rynkowy moloch, powołany do życia w warunkach kultury masowej, ustalający hierarchie, koronujący i detronizujący gwiazdy muzycznej estrady, jest dziś bytem archaicznym. Nie tylko dlatego, że dzięki Internetowi z nagrywarką każdy może sobie sam zrobić płytę. Przede wszystkim dlatego, że nie ma już takiej jak dawniej publiczności masowej, bo zamiast niej mamy niezliczone kręgi fanów o różnych gustach i sposobach uczestniczenia w kulturze.
Sprawdzają się intuicje orędowników postmodernizmu, którzy głosili, że „dziś nie ma mody, są tylko mody”. Radiohead, upraszczając radykalnie proces dotarcia z muzyką do odbiorcy, postępuje zgodnie z duchem czasu, a jeśli posługuje się przy tym Internetem, może to świadczyć, że rację mają optymiści, którzy uważają, iż nowe technologie przywracają cywilizacji ludzką miarę.
Mirosław Pęczak
Tekst opublikowany w tygodniku „Polityka” (43/2007)
CZYTAJ TAKŻE:
Radiohead postanowiło nie ujawniać danych finansowych dotyczących sprzedaży „In Rainbows”, ale mówi się o 1,2 miliona albumów sprzedanych w niecałe dwa tygodnie, co oznacza przychód rzędu 6-10 milionów dolarów (różne źródła piszą, że średnia cena płacona za album wyniosła $2,5 bądź $8).