Reklama
Polityka_blog_top_bill_desktop
Polityka_blog_top_bill_mobile_Adslot1
Polityka_blog_top_bill_mobile_Adslot2
Technopolis - O grach z kulturą Technopolis - O grach z kulturą Technopolis - O grach z kulturą

17.09.2007
poniedziałek

Wszyscy jesteśmy w ukrytej kamerze

17 września 2007, poniedziałek,

KAMERA NABIERA ROZUMU

Coraz trudniej pogodzić prywatność i dobro ogółu, toteż w imię większego bezpieczeństwa godzimy się na wszechobecną inwigilację. Jej metody przekraczają ludzką wyobraźnię.

Dzisiejsza inwigilacja to już coraz rzadziej dwaj smutni panowie w nieoznakowanym samochodzie. Postęp nie omija i tej dziedziny życia. Najnowsze kamery obdarzone są własną inteligencją i bez ludzkiej pomocy mogą rozpoznać podejrzane zachowania.

Jeżdżąc metrem w Barcelonie, autobusem po Sztokholmie czy chodząc po Waszyngtonie uważajcie więc, by nie przeskakiwać przez barierki, kłaść się znienacka na ziemi lub zostawiać w publicznych miejscach pakunków i toreb bez opieki, bo elektroniczny Wielki Brat natychmiast to zauważy i odpowiednio zareaguje.

Pionierami w tej branży byli Brytyjczycy. W październiku 1984 r., w czasie konferencji Partii Konserwatywnej w nadmorskim Brighton, terroryści z Irlandzkiej Armii Republikańskiej dokonali nieudanego ataku na ówczesną premier Margaret Thatcher, detonując w hotelu bombę i zabijając pięć osób. Kiedy w następnym roku konserwatyści spotkali się w Bournemouth, nad ich bezpieczeństwem czuwał nowy elektroniczny policjant w postaci kamer telewizyjnych tworzących system nadzoru wizyjnego. Po konferencji system został rozmontowany, ale już w 1986 r. w niewielkim angielskim miasteczku King’s Lynn zainstalowano na stałe trzy kamery, które obserwowały najbardziej niespokojne miejsca. Przestępczość tam znacząco spadła.

Wizyjne systemy bezpieczeństwa zaczęły wyrastać w Wielkiej Brytanii jak grzyby po deszczu po 1993 r., kiedy w pobliżu Liverpoolu z centrum handlowego uprowadzono, a następnie bestialsko zamordowano dwuletniego chłopca. Kamery bowiem pomogły zidentyfikować, schwytać i skazać sprawców zbrodni. W 2003 r. w całej Anglii zainstalowanych było już ponad 1,5 mln kamer inwigilacyjnych, przeciętny londyńczyk wychodząc z domu mógł się więc spodziewać, że w ciągu jednego dnia jego podobizna zostanie, jak twierdzą fachowcy, zarejestrowana ok. 300 razy w przepastnych elektronicznych archiwach.

W Stanach Zjednoczonych rozkwit elektronicznego nadzoru przestrzeni publicznej nastąpił, rzecz zrozumiała, po terrorystycznych atakach na World Trade Center 11 września 2001 r. Na całym świecie dziesiątki milionów kamer telewizyjnych śledzą dworce, place, ulice, centra handlowe i codziennie ich przybywa. W samym Szanghaju na przykład do 2010 r. ma ich być 200 tys.

Elektroniczna obserwacja miejsc publicznych zwiększa sprawność policji, wielu ludziom daje poczucie większego bezpieczeństwa, ale dla innych jest zwiastunem demonicznej ery społeczeństwa kontrolowanego. Przyszłości, w której jak w Panoptikonie – idealnym więzieniu Jeremyego Benthama – wszyscy będziemy pensjonariuszami nigdy nie mającymi pewności, czy w danej chwili ktoś nas nie śledzi. Urzeczywistnienie tak szczególnie pojętej idei społeczeństwa otwartego będzie możliwe dość szybko – telewizyjne oczy zaczynają być bowiem sprzęgane z silikonowymi mózgami i właśnie wkraczamy w erę zautomatyzowanej inteligentnej inwigilacji.

Oko na zakochanych

Zwykły system nadzoru wizyjnego (CCTV, czyli Closed Cicuit TeleVision) jest biernym narzędziem inwigilacji, wymagającym obecności operatora, który godzinami wpatruje się w ekrany monitorów i z nudów zapada w drzemkę lub wyszukuje w tłumie ładne dziewczyny. Wielu obrońców praw obywatelskich twierdzi, że elektroniczna inwigilacja nie tylko nie eliminuje dyskryminacyjnych praktyk ze strony stróżów porządku publicznego, ale nawet je potęguje.

Obserwując brytyjskich operatorów systemu CCTV, zauważono, że wykazują oni niezrozumiałą skłonność do koncentrowania swej uwagi na młodych ludziach o czarnej skórze, których wyławiają z tłumu i oglądają z bliska w powiększeniu, a także wiele czasu poświęcają podglądaniu kochających się par. Z drugiej strony – nawet jeśli zgodzimy się, że pojawienie się w miejscach publicznych musi łączyć się z utratą anonimowości, czy też uznamy, że poprawa bezpieczeństwa publicznego jest wystarczającą kompensatą tej straty – konwencjonalne systemy bezpieczeństwa mają ograniczoną skuteczność. W końcu potrzebny jest człowiek obserwujący ekran monitora. Czy jednak zawsze jest niezbędny?

Kilkadziesiąt tysięcy widzów, obecnych w styczniu 2001 r. na dorocznym meczu futbolowym Super Bowl we florydzkim mieście Tampa, nie zdawało sobie sprawy, że są uważnie śledzeni. Miejscowa policja wykorzystała to wydarzenie, aby po raz pierwszy na tak wielką skalę przetestować nowy inteligentny system bezpieczeństwa FaceTrac, potrafiący automatycznie rozpoznawać rysy twarzy przestępców znanych z policyjnych kartotek. Kamery rejestrowały wszystkich wchodzących na stadion kibiców i ich wizerunki przekazywały do komputera, który identyfikował 128 specyficznych parametrów – takich jak rozstaw oczu, grubość warg, owal twarzy – i porównywał je z zawartością kryminalnego banku danych. Choć zdania na temat oceny tego przedsięwzięcia były podzielone, policyjne komputery rozpoznały w tłumie 19 przestępców. Na razie system FaceTrac regularnie stosują kasyna gry w Las Vegas, by wykryć wśród graczy znanych oszustów. Rozpoznawanie twarzy jest tylko jednym z wielu problemów, nad jakimi pracuje dziś armia programistów.

Przed mniej więcej dwoma laty na stacji metra w Barcelonie zainstalowano system o nazwie VSIP (Video Surveillance Intelligent Platform), który daje wyobrażenie o możliwości elektronicznych metod inwigilacji. System ten może identyfikować poruszające się w polu widzenia kamery obiekty – ludzi, psy, samochody – i każdy z nich śledzić indywidualnie, nawet jeśli jest to osoba otoczona tłumem innych ludzi. Pozwala to monitorować trasę obserwowanego obiektu oraz sposób jego poruszania się. Dla przykładu, jeśli na peronie metra wybuchnie bójka, kamera dostrzeże osobników wykonujących charakterystyczne gwałtowne ruchy, nietypowe dla zachowań ludzi w spieszącym się do pociągu tłumie. Może też dostrzec, że któryś z uczestników zajścia zmienił nagle pozycję z pionowej na poziomą, a zatem upadł ugodzony ciosem. Jeśli wyspecjalizowany program wykrywa bójkę, automatycznie uruchamia system alarmowy i dalsze działanie przejmują już obserwujący ekrany policjanci. Inny algorytm służy do wykrywania gapowiczów przeskakujących bramki przy wejściu.

Rozmaitość takich programów jest niczym nieograniczona i nic nie stoi na przeszkodzie, by sprawdzać na przykład, ilu pasażerów metra lub nieświadomych niczego przechodniów wyciera chusteczką nos bądź kicha. Ta ostatnia informacja może być ważna dla służby zdrowia, spodziewającej się wybuchu epidemii grypy.

W krajach Unii Europejskiej inteligentna inwigilacja przybierze zapewne wkrótce masową skalę, gdyż Komisja Europejska przeznaczyła w 2004 r. ponad 60 mln euro na wstępne badania, których owocem ma być system zwany ISCAPS (Integrated Surveillance of Crowded Areas for Public Safety – zintegrowany system obserwacji miejsc publicznych w celu zapewnienia bezpieczeństwa). Ma on sięgać po wszystkie nowe narzędzia inteligentnej inwigilacji, m.in. technikę elektronicznego podsłuchu rozmów za pomocą automatycznego czytania z ruchu warg, nad której rozwojem pracują badacze z brytyjskiego Surrey University.

Podglądani się buntują

Człowiek pozostaje niezbędnym elementem takiego systemu bezpieczeństwa, lecz tylko wtedy, gdy trzeba podjąć decyzję o ewentualnej interwencji. Inteligentne systemy inwigilacji mogą jednak osiągnąć jeszcze wyższy poziom przenikliwości i pomagać nie tylko w wykrywaniu przestępstw, lecz także w ich prewencji. Rama Chellappa z University of Maryland pracuje nad algorytmem, który potrafiłby wykryć podejrzane zachowanie, zanim dojdzie do zakłócenia bezpieczeństwa publicznego. Jeśli ktoś ukrywa coś pod płaszczem (dajmy na to bombę), porusza się i zachowuje inaczej niż ktoś, kto nie jest obciążony takim brzemieniem. Te zmiany powinny być możliwe do identyfikacji i przetłumaczenia na język komputera. Komputer może także zarejestrować, że ktoś pozostawił w publicznym miejscu niesiony pakunek i oddalił się. Połączenie rozmaitych algorytmów niebywale zwiększa sprawność inteligentnych systemów inwigilacji. W przyszłości kamera, która wykryje osobę niosącą jakiś pakunek – ukryty bądź nie – zidentyfikuje ją na podstawie rysów twarzy i w razie potrzeby zaalarmuje odpowiednie służby.

Taka wizja jest koszmarnym snem obrońców praw obywatelskich. W Nowym Jorku miejscowa Unia Swobód Obywatelskich (New York Civil Liberties Union) stworzyła w 1998 r. specjalną grupę operacyjną, której członkowie przemierzali ulice Manhattanu, skrupulatnie inwentaryzując wszystkie dostrzeżone kamery i nanosząc je na opublikowaną mapę miasta. Na niewielkim stosunkowo terenie dolnego Manhattanu naliczyli ich wówczas 769. Siedem lat później udało im się zidentyfikować 4468 kamer, choć jest to z całą pewnością liczba bardzo zaniżona. Ich zastrzeżenia przeciwko automatycznej inwigilacji są częstokroć bardzo przekonujące.

Sprawa regulacji tych praktyk wymaga więc głębokiego przemyślenia i rozsądnego ustawodawstwa. Niektóre z argumentów mają jednak charakter filozoficznych bądź psychologicznych spekulacji, nie zawsze opartych na faktach. Słuchając obrońców ludzkiego prawa do prywatności, można odnieść wrażenie, że w całej dotychczasowej historii było ono przestrzegane skrupulatniej niż dziś i dopiero rozwój złowrogiej technologii odziera nas z anonimowości, która jest jedną z naszych naturalnych potrzeb. Rzecz jasna, pogląd taki jest znacznym uproszczeniem.

Plemienna lustracja

Ludzka natura, jak przypominają z uporem psycholodzy ewolucyjni, w swych generalnych zarysach ukształtowała się w okresie plejstocenu, ponad milion lat temu, gdy ludzie żyli w niewielkich grupach plemiennych. Ich liczebność, według oszacowań brytyjskiego antropologa Robina Dunbara, nie przekraczała 150 osób, a czynnikiem ograniczającym rozmiar grupy była sprawność obliczeniowa naszego mózgu. Tyle bowiem osób jesteśmy w stanie poznać wystarczająco dobrze, by wiedzieć, czego możemy się po nich spodziewać. Człowiek jest istotą społeczną i przynależność do grupy niesie ze sobą wiele udogodnień. Grupa funkcjonuje jednak sprawnie tylko wtedy, gdy jej członkowie za owe udogodnienia i przywileje sumiennie płacą. Dziś ja nie mam co jeść, więc oczekuję, że sąsiad podzieli się ze mną mamucim stekiem. Zrobi to ze zrozumieniem, wiedząc, że w podobnej sytuacji też przyjdę mu z pomocą. Wartość przynależności do grupy jest tak wielka, że stwarza pokusę pasożytnictwa, czyli podróży na gapę przez życie kosztem innych.

Zdaniem niektórych psychologów ewolucyjnych, potrzeba wykrywania oszustów we własnym gronie była dominującym czynnikiem rozwoju ludzkiej inteligencji. Staranna lustracja wszystkich członków grupy wymagała, byśmy o nich jak najwięcej wiedzieli. W konsekwencji egzystencja archaicznej wspólnoty plemiennej była daleka od anonimowości i niewiele było w niej miejsca na prywatność. Osoba anonimowa, a więc obca, była przedmiotem nieufności bądź wręcz agresji. Czytając „Chłopów” Reymonta przekonać się można, że pod tym względem przez ostatnie dwa miliony lat, przynajmniej w tradycyjnych wiejskich społecznościach, stosunkowo niewiele się zmieniło.

Jak wspomina w jednym ze swych artykułów Michael Shermer, założyciel magazynu „Sceptic”, jeszcze dziś w nowoczesnej Ameryce społeczności takich ortodoksyjnych grup wyznaniowych jak Huteryci liczą nie więcej niż 150 członków i dzielą się, gdy liczebność gminy przekracza tę granicę. Podział taki, jak sami twierdzą, jest niezbędny, by ostracyzm, będący w tych społecznościach podstawowym narzędziem społecznej kontroli, był skuteczny.

Wszechobecna elektroniczna inwigilacja, w której szybki komputer zastępuje naszą korę mózgową w spełnianiu jej podstawowej funkcji związanej z obserwacją naszych współplemieńców, jest więc w jakimś sensie powrotem do pierwotnych warunków ludzkiej egzystencji. Anonimowość wielkiego miasta, z jej nie zawsze pozytywnymi konsekwencjami, może być tylko przemijającym epizodem w historii naszego gatunku. Ale to nie znaczy, że na ochotnika umieszczę w swym domu kamerę podłączoną do Internetu. Choć i takich ludzi dziś nie brakuje.

Krzysztof Szymborski

Tekst opublikowany w tygodniku „Polityka” (29/2007)

Reklama
Polityka_blog_bottom_rec_mobile
Reklama
Polityka_blog_bottom_rec_desktop

Komentarze: 1

Dodaj komentarz »
  1. Osobiście uważam, że tego typu praktyki jak podglądanie czy podsłuchiwanie par choćby przez „stróżów prawa” w ich własnym, nieczystym interesie jest zwykłym zagraniem poniżej pasa. To wstrętne, kiedy jakaś instytucja bądź człowiek pod byle pretekstem podgląda kochające się pary, bądź dla jakiejś zwykłej perwersyjnej żądzy podglądającego obleśnie gapi się bądź nasłuchuje każdego ruchu podglądanej osoby. Uważam, że to zwykłe nadużycie władzy i uprawnień! Jakim prawem jakiś obleśny, wstrętny typ ma prawo patrzeć na to kiedy się przebieram lub kąpię?! To wstrętne! Uważam, że instytucje, które posiadają tego typu uprawnienia powinny być kontrolowane, czy aby jego pracownicy nie nadużywają swoich uprawnień dla prywatnych celów. Ja osobiście nie życzę sobie aby jakiś obleśny typ podglądał bądź podsłuchiwał mnie bądź moją rodzinę dla zaspokojenia swojej chorej ciekawości lub żądzy. To obleśne i wstrętne!

css.php