Przybywa ludzi, którzy nie mają w domu telewizora, bo wystarczy im komputer i łącze internetowe. Tymczasem to atrakcyjna publika – wielkomiejska, zamożna i dobrze wykształcona. Dlatego media zaczynają trudną walkę o ich względy.
Artur i Agnieszka to modelowy przykład 30-latków, którym się udało. Wykształceni, dobrze zarabiający, oboje pracują w zagranicznych firmach. Właśnie się urządzają. Przede wszystkim zadbali o szybkie łącze internetowe. Telewizora w ogóle nie planują. – Potrzebę kontaktu ze światem zaspokajają dwa laptopy bezprzewodowo podłączone do sieci – tłumaczą. Większość dzienników TV, nadawanych przez tradycyjne stacje telewizyjne, równocześnie trafia na wizję i do sieci. Dlatego codziennie zaglądają na strony TVN24 i TVP. Kinowe hity ściągają spiratowane z USA już kilka godzin po premierze. Najnowsze odcinki popularnych seriali – „Zagubionych” czy „24 godziny” oglądają na rok, dwa przed ich emisją w krajowych stacjach. – Jesteśmy bardziej na bieżąco niż widzowie w Polsce – mówią, choć wiedzą, że to na bakier z prawem.
Artur i Agnieszka to przedstawiciele nowej, ale szybko rosnącej grupy odbiorców mediów, zwanych sieciowidzami lub interwidzami. Nie oglądają telewizji, nie słuchają radia, do kina chodzą w celach towarzyskich. Ich pojawienie się przewraca sposób funkcjonowania mediów show-biznesu.
Zaburza się w ten sposób m.in. tradycyjna ścieżka dystrybuowania filmów (a więc i zarabiania) wypracowana przez Hollywood: najpierw kina, potem wydanie na DVD, potem w płatnych telewizjach, po paru latach w innych stacjach. Sieciowidz nie da nikomu zarobić, bo zazwyczaj za darmo ściągnie piracki film. Dla tradycyjnej stacji TV sieciowidz to trudny orzech do zgryzienia. Nie uznaje ramówki i sztywnych godzin emisji programu. Jako istota zapracowana ogląda wtedy, kiedy ma czas. I to program ma się do niego dostosować. Przestaje istnieć pojęcie prime-time – pory najwyższej oglądalności wypełnionej reklamami.
Ta nowa grupa widzów to zazwyczaj osoby mieszkające w dużych miastach, otwarte na technologiczne nowinki i gadżety, z dochodami powyżej średniej krajowej. A więc publiczność idealna. Trzeba jej tylko stworzyć oferty.
Od sierpnia próbę tę podjął nowy serwis Fulmido.pl, przygotowany przez portal Interia.pl. – To pierwsze miejsce w polskiej sieci, gdzie można kupić lub wypożyczyć legalnie filmy oraz muzykę. Wszystko z domowego komputera – mówi Wojciech Kaliński z Interii. Film jest też tańszy niż w tradycyjnych wypożyczalniach – średnio po 7-8 zł. Po pobraniu plik zostanie zapisany na dysku komputera i pozostanie aktywny tak długo, na ile wykupiliśmy licencję. Gdy licencja wygaśnie, nie będzie się dało go odtworzyć. Twórcy portalu zapowiadają, że znajdzie się w nim 600 filmów i teledysków, ponad milion utworów muzycznych (przeniesionych ze sklepu z muzyką Melo.pl, również własności Interii), 500 audiobooków.
Fulmido bardzo szybko będzie miało konkurencję. Lada chwila wystartuje internetowa wypożyczalnia i sklep z filmami www.netino.pl. Miał ruszyć już w zeszłym roku, ale premiera ciągle się opóźnia. Plany sprzedawania multimediów w sieci ma też giełdowa spółka informatyczna ATM. Współpracuje przy tym z dystrybutorem kinowym Monolith. Przygotowany przez nich serwis www.cineman.pl na razie sprawia jednak wrażenie niedopracowanego. Od kilku miesięcy działa też platforma z materiałami telewizyjnymi Onetu (www.onet.tv). Większość materiałów jest tam darmowa, zaś portal ma utrzymywać się z reklam.
Niestety w internetowych sklepach z legalnymi multimediami jeszcze nie zobaczymy największych hitów światowego kina. Przyczyną jest opór polskich dystrybutorów filmowych, którzy nie chcą w ten sposób sprzedawać najlepszych pozycji. Internetowcy mówią: my dajemy nasz system komputerowy, wy dajecie filmy, a zyskami się podzielimy. Dystrybutorzy mówią: jeśli chcecie pokazywać nasze filmy, to najpierw z góry za to zapłaćcie. Znacznie mniej oporów mają koncerny muzyczne, które zrozumiały, że albo postawią na sprzedaż piosenek w sieci, albo zginą.
Piotr Stasiak
Tekst opublikowany w tygodniku „Polityka” (34/2007)