Reklama
Polityka_blog_top_bill_desktop
Polityka_blog_top_bill_mobile_Adslot1
Polityka_blog_top_bill_mobile_Adslot2
Technopolis - O grach z kulturą Technopolis - O grach z kulturą Technopolis - O grach z kulturą

1.07.2013
poniedziałek

The Last of Us – recenzja gry

1 lipca 2013, poniedziałek,

Uncharted. To jedno słowo wystarczy, by milionom fanów na całym świecie zaświeciły się oczy. Nic dziwnego. Nie na co dzień zdarza się, by jakakolwiek seria z miejsca podbiła serca graczy, a każda kolejna część stawała się natychmiastowym klasykiem. W konsekwencji, niczym dziwnym nie jest, że niemal cały „growy” światek wygląda kolejnych produkcji Naughty Dog jak kania dżdżu. Tym bardziej, gdy twórcy najwyraźniej nie zamierzali spuszczać z tonu, a ich najnowsze dzieło jeszcze na etapie zapowiedzi wyglądało na potencjalny hicior.

The Last of Us, bo o tym tytule mowa, zachęcał od pierwszego trailera. Bogaty w detale świat kusił postapokaliptyczną wizją, w której tajemniczy pasożyt dziesiątkuje ludzkość, a przetrwanie stanowi podstawę egzystencji każdej jednostki. Postacie intrygowały swoimi nie do końca jasnymi – na tak wczesnym etapie prac – relacjami. Ostatecznie wzbudzała ciekawość też sama rozgrywka, będąca połączeniem gry akcji i skradanki z elementami survival horroru. Na pierwszy rzut oka sztampa –  powiedziałby ktoś mniej przychylny. Owszem, sztampa, ale podana w na tyle interesującej otoczce, że szybko zapominamy o braku nowatorstwa i łapczywie chłoniemy wszystko, co przygotowali dla nas autorzy.

A przygotowali sporo. Bez wątpienia siłą napędową The Last of Us jest fabuła. Historię podzielono na cztery pory roku. Zaczynamy latem jako Joel, były pracownik budowlany, który dwadzieścia lat wcześniej w wyniku nieszczęśliwego wypadku stracił córkę podczas wybuchu tajemniczej epidemii. Joel to typ cynicznego twardziela o gołębim sercu, posiadającego zarówno oblicze bezwzględnego mordercy, jak i kochającego ojca (choć w pewnych okolicznościach jedno drugiego nie wyklucza). Na drugiej szali przeciwwaga – Ellie – ciekawa świata, pyskata czternastolatka, którą Joel musi przemycić z objętego kwarantanną Bostonu. Ta dwójka bohaterów przemierzy niemal całe Stany Zjednoczone, by ostatecznie znaleźć to… czego szukają, bo cel wcale nie jest tak jasny, jak mogłoby się z początku wydawać. Nie chcę więcej z tej niezwykłej wędrówki zdradzać, bo jak już wspominałem fabuła jest bardzo mocnym punktem tej produkcji. Jasne, część wydarzeń to klisze z filmów i innych gier wideo, jak chociażby ze wspomnianego Uncharteda, natomiast postaci to chodzące pokłady stereotypów, ale twórcy wydestylowali z nich to, co najlepsze, by umiejętnie wywołać u gracza cały wachlarz odczuć.

Skoro już o Uncharted mowa, to warto wspomnieć, że The Last of Us cierpi na podobne bolączki w warstwie fabularnej, co sztandarowa produkcja ze stajni Naughty Dog. Mniej więcej w połowie gry zakradają się straszne dłużyzny, kiedy to na zmianę strzelamy, skradamy się lub uciekamy, a fabuła pełznie naprzód z szybkością pijanego ślimaka. Mniej więcej pomiędzy siódmą a dziesiątą godziną rozgrywki dopadły mnie wątpliwości, czy zdołam dotrwać do końca. Po kilku dość intensywnych momentach, zrobiło się nudno i wtórnie. Na szczęście spadek formy jest chwilowy i jeśli tylko uda nam się przez niego przebrnąć (o ile ktoś w ogóle go odczuje), to do samego końca czeka nas emocjonująca jazda bez trzymanki.

Nie tylko w warstwie fabularnej da się dostrzec pewne podobieństwa do Uncharted. Również rozgrywka  nie jest od nich wolna. Potyczki z wrogami łudząco przypominają te z przygód Nathana Drake’a, może tylko z jedną drobną różnicą – bardziej musimy dbać na zapasy amunicji (co najczęściej oznacza konieczność cichej eliminacji wrogów). W poprzedniej produkcji Naughty Dog można było pruć do wrogów bez zastanowienia, nie przywiązując do tego większej wagi, bo zawsze gdzieś walały się niewykorzystane naboje. Tutaj nie jest już tak łatwo, a im wyższy poziom trudności, tym mniej zasobów. Z jednej strony to dobrze, bo rośnie poczucie zagrożenia, z drugiej jednak prowadzi do kuriozalnych sytuacji. Wielokrotnie zadawałem sobie pytanie – co stało się z maczetą, którą upuścił mój przeciwnik? Albo z bronią, z której przed momentem strzelał? Czy tuż przed śmiercią specjalnie wystrzelał wszystkie naboje, by utrudnić mi życie? Tego typu nielogiczności jest więcej. Rozumiem jednak, że to dla dobra gry i przymykam oko.

Nieco gorzej jest z wrażym SI. Przeciwnicy są nieprawdopodobnie wprost głupi. Przy odrobinie szczęścia można wyrżnąć po cichu wszystkich wrogów w okolicy, nawet gdy są oni niezbyt od siebie oddaleni (ba, wręcz stoją obok siebie!). Innym razem potrafią z drugiego końca budynku usłyszeć nasz zbyt gwałtowny ruch. Ellie z kolei jest dla nich niewidoczna, choć bardzo często nawet nie zadaje sobie trudu, by zachowywać się cicho (a klnie przy tym jak szewc). Takich drobnych niedoróbek technicznych jest więcej. Jednego przeciwnika zdarzyło mi się zabijać nawet trzykrotnie, bo zanim ostatecznie wyzionąć ducha, wcześniej dwukrotnie… zniknął.

W warstwie technicznej najlepiej prezentuje się oprawa audiowizualna. PlayStation 3 nie jest konsolą nową, a wkrótce zacznie zapewne być określana mianem last-gena, dlatego szczegółowość modeli postaci, otoczenia i jakość grafiki ogólnie zasługuje na słowa uznania. Równie solidnie wypada udźwiękowienie. Czasami towarzyszy nam pełna skupienia cisza, przerywana jedynie odgłosami otoczenia, ale z reguły z głośników sączy się nastrojowa muzyka, której największą zaletą jest fakt, że świetnie ilustruje wydarzenia na ekranie, ale nigdy nie wybija się natrętnie na pierwszy plan. Do tego dochodzi doskonały voice acting w angielskiej wersji. Polscy aktorzy głosowi tym razem zawodzą. Ich aktorstwo jest wyjątkowo drewniane, a głosy dobrane zostały słabo (kiedy doczekamy się czasów, że głos będzie dobierany zgodnie z brzmieniem oryginału, miast na podstawie nazwiska?).

The Last of Us zapowiadano jako jeden z ostatnich wielkich exclusive’ów na PS3 – grę, dzięki której nastąpi być może jeszcze jeden zryw w sprzedaży starzejącej się konsoli. Szczerze powiedziawszy, nie widzę tego. Bez wątpienia jest to tytuł obowiązkowy dla każdego posiadacza PlayStation 3, ale osobiście nie ruszyłbym za tą pozycją do sklepu po konsolę. W rzeczywistości jest to bowiem Uncharted w przebraniu, z wypolerowaną na błysk rozgrywką, którą cechuje większe wyważenie pomiędzy akcją a elementami fabularnymi. Dlatego jeśli tamta gra nie skłoniła Was do zakupu systemu Sony, to prawdopodobnie nie skusi Was do tego i ta pozycja. A pozostałych zachęcam. Bo mimo wszystko warto.

Andrzej Jakubiec

Polecamy także:

Reklama
Polityka_blog_bottom_rec_mobile
Reklama
Polityka_blog_bottom_rec_desktop

Komentarze: 1

Dodaj komentarz »
  1. Oj jak bardzo się nie zgadzam z tym tekstem 🙂 Sam nie wiem od czego zacząć, a zwazywszy na późną porę, zacznę od myślników:
    – gra jest inna od Uncharted, i to bardzo, co czuć, jak po przejściu TLoU wróci się do przygód Drake’a – według mnie inny gameplay, inny klimat, inne podejście do walki z przeciwnikami; tylko perspektywa ta sama
    – no i przeciwnicy – na zachodzących od flanki wrogów i tak świetnie oddane wrażenie strzelania do naprawdę myślących istot czekałem od czasów Killzone’a 2; do tego kontekstowe finishery – coś pięknego, nawet mimo tego, że wszystko wykonuje się jednym klawiszem
    – elementy stealth są lepsze niż w wielu skradankach – rzucanie i ogłuszanie butelkami/cegłami – proste i skuteczne, brakowało mi tego w najnowszym Hitmanie
    – na kilamt składa się też oszczędny HUD, brak wspomagaczy, jest tylko „sonar”, ale potrafi robić psikusy (wystarczy żeby wróg nie wydawał żadnego dźwięku)
    – fabuła jest wolna, ma dłużyzny, ale według mnie tak miało być – motyw drogi (odczuwalny jak nigdzie indziej) budują właśnie te elelementy, przedzieranie się przez Stany; nawet przez chwilę nie byłem znudzony, a ta 7-10 godzina jest właśnie najbardziej zaskakująca, bo ruszamy w miejsca, których nie widzieliśmy na trailerach; a przynajmniej ja nie widziałem
    – Ellie rzeczywiście bywa niewidzialna dla przeciwników, ale tak naprawdę na 15,5h zabawy dosłownie raz ewidentnie się wystawiła i mimo wszystko nikt jej nie widział – innych bugów nie doświadczyłem
    – jeżeli chodzi natomiast o ciężką atmosferę, to podzielam opinię dotyczącą klisz – jest ich sporo, ale i tak bawią; choć wszystkim wystawiającym grze 11/10 polecam odpalenie A Am Alive Ubisoftu – krótsze, mroczniejsze i gatunkowo cięższe od gry ND; tutaj na normalu nie było wyzwania, czesto miałem aż nadmiar amunicji; tam przez całą grę nie skomletowałem ani razu pełnego magazynku; warto sprawdzić, jeżeli ktoś po TLoU czuje niedosyt
    – aczkolwiek ja nie czuję – jest to dla mnie strasznie fajna gra, może też nie kupiłbym dla niej konsoli, ale jeżeli dodamy do TLoU God of War, gry Quantic Dream, wspomnianego już Killzone’a czy nadchodzące GTA V, to zakup PS3 wydaje się być obowiązkowy

css.php