Reklama
Polityka_blog_top_bill_desktop
Polityka_blog_top_bill_mobile_Adslot1
Polityka_blog_top_bill_mobile_Adslot2
Technopolis - O grach z kulturą Technopolis - O grach z kulturą Technopolis - O grach z kulturą

1.04.2011
piątek

„Tales of Monkey Island” – recenzja gry

1 kwietnia 2011, piątek,

Opowieści z małpiej wyspy

Gdy mowa o humorystycznych przygodówkach, należy stosować tylko jedno stopniowanie – słabe, dobre, Monkey Island. Seria stworzona jeszcze pod koniec lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku przez Rona Gilberta w moich przekonaniu wymyka się wszelkim porównaniom. Jeśli nie liczyć wpadki, jaką było „Escape from Monkey Island” (produkcji, do której nota bene nie przyłożył ręki żaden z głównych designerów pierwszych trzech części), cała seria MI powinna zostać opatrzona symbolem jakości Q. Nic więc dziwnego, że studio projektanckie Telltale Games założone przez weteranów LucasArts na czele z współtwórcą oryginalnych Monkey Islands Davem Grossmanem, postanowiła odkurzyć ten tytuł i nadać mu nowy wizerunek, podobnie jak uczyniła to z grą „Sam & Max”. Mając na uwadze, kto stoi za tym projektem, od początku miałem przeczucie, że może wyjść z tego jedynie coś ponadprzeciętnego. I miałem rację.

Główną postacią najnowszej odsłony „Monkey Island” niezmiennie pozostaje Guybrush Threepwood, nieudolny pirat, który brak rozwagi nadrabia niezwykłym szczęściem. W przygodach towarzyszy mu Elaine Marley-Threepwood, wierna małżonka, która tym razem odgrywa w opowiadanej historii dość nietypową rolę. Zawiązanie fabuły przypomina wszystko to, co do tej pory mieliśmy okazję oglądać przy okazji kolejnych części „Monkey Island: – szaleńczo zakochany w Elaine pirat-zombie LeChuck po raz kolejny porywa niechętną sobie brankę, przez co Guybrush raz jeszcze zmuszony jest ratować ukochaną z gnijących łap arcywroga. I tym razem coś idzie nie tak – kord voodoo przygotowany przez Voodoo Lady, który miał posłużyć do unicestwienia LeChucka działa nie-do-końca-tak-jak-powinien, przez co nieumarły pirat na nowo staje się w śmiertelnikiem, a Guybrush łapie ospę voodoo, w wyniku czego jego dłoń zyskuje własną świadomość i dostaje „małpiego” rozumu. Tak oto rozpoczyna się kolejna przygoda Guybrusha Threepwooda, podczas której dane mu będzie odwiedzić kilka zupełnie nowych wysp, wnętrze olbrzymiego manata, inny wymiar oraz zaświaty.

Co ciekawe, twórcy zupełnie porzucili stare scenerie na rzecz nowych. Okręg Trzech Wysp (Tri-Island Area) zastąpiono Zatoką Melanżu (Gulf of Melange). Trudno mi jednoznacznie ocenić, czy to dobre posunięcie – z jednej strony lokacje zyskały na świeżości, jednak z drugiej straciły nieco na wyrazistości. Tego samego nie można powiedzieć jednak o postaciach – starzy bohaterowie (Guybrush, Elaine, LeChuck, Voodoo Lady, Stan czy Murray) wciąż trzymają wysoką formę, natomiast nowi, jak np. łowczyni głów Morgan LeFlay, czy Marquis de Singe, szlachetnie urodzony szarlatan i wynalazca francuskiego pochodzenia, przydają grze dodatkowego kolorytu.

Podobnie jak w przypadku wszystkich wcześniejszych odsłon „Małpiej Wyspy”, o sile „Tales of…” stanowią fenomenalne dialogi oraz gagi sytuacyjne. Jednak zwyczajowo jest z nimi pewien problem – do ich pełnego zrozumienia konieczna jest ponadprzeciętna znajomość języka angielskiego oraz przynajmniej powierzchowna wiedza na temat amerykańskiej kultury masowej i poprzednich części „Małpiej Wyspy”. Wszystko to sprawia, że w Polsce grupa potencjalnych odbiorców będzie raczej niewielka, z drugiej zaś strony zwyczajnie nie wyobrażam sobie, by ktokolwiek mógłby zabrać się za translację tego dzieła i nie ponieść srogiej porażki. Nie wspominam nawet o jakimkolwiek dubbingu, gdyż Guybrush bez Dominika Armato byłby jak morze bez słonej wody. Podobne próby podejmowano już w przypadku o wiele łatwiejszego w odbiorze pierwszego sezonu „Sama & Maxa”, ale co z tego wyszło najlepiej wiedzą gracze, którzy mieli okazję porównać obie wersje językowe.

Łamigłówki w „Tales of Monkey Island” doskonale obrazują, w jaki sposób można odejść od utartych schematów, proponując graczom coś nowego i ciekawego. Oczywiście, wciąż mamy do czynienia z klasycznym systemem point’n’click, gdzie gro zagadek rozwiązujemy używając przedmiotów z inwentarza na elementach tła, jednak coraz częściej pojawiają się zagadki niesztampowe, czego sztandarowym przykładem jest leśny labirynt z pierwszego epizodu, który musimy pokonać kierując się… słuchem. Widać, że designerzy ze studia Telltale Games wciąż mają w głowach wiele świeżych pomysłów, co zresztą uwydatniło się przy okazji ich najnowszej produkcji „Back to the Future” opisywanej niedawno w Technopolis przez Artura Falkowskiego.

Przez jakiś czas zastanawiałem się, czy nie potraktować kolejnych epizodów pojedynczo, tak jak zrobiłem to przy okazji trzeciego sezonu „Sam & Max: The Penal Zone”, jednak postanowiłem zrezygnować z tego pomysłu, jako że w przeciwieństwie do swojej młodszej odpowiedniczki „Tales of Monkey Island” stanowią spójną całość. Tutaj pojedyncze epizody nie mają bez siebie racji bytu, podczas gdy w przypadku Sama i Maxa bez problemu można było sięgnąć po dowolny z odcinków, które w zasadzie stanowiły odrębne produkcje. Nie bez znaczenia jest w też fakt, że „Opowieści z Małpiej Wyspy” prezentują bardzo wyrównany poziom – najsłabszy epizod („The Siege of Spinner Cay”) bez wahania oceniłbym na 85%, zaś najlepszy („Rise of the Pirate God”) przynajmniej na 90%.

„Opowieści z Małpiej Wyspy” to produkcja wysokich lotów. Zawiera w sobie wszystko, czym mogłyby szczycić się humorystyczne przygodówki – wciągającą fabułę, cięty dowcip, wyrazistych bohaterów oraz solidne zagadki. Jedynym zgrzytem jest nienajlepsze sterowanie, a także miejscami dość kanciasta grafika, jednak są to takie drobnostki, że nadawanie im statusu znaczących wad byłoby zwykłym czepialstwem. „Tales of…” to bez wątpienia najlepsza gra jaka do tej pory wyszła spod klawiatur twórców z Telltale Games, choć wzbraniałbym się przed nazywaniem jej najlepszą częścią serii. Teraz zastanawia mnie tylko jedno – w „Escape from Monkey Island” Voodoo Lady stwierdziła, że podpisała kontrakt na pięć części MI… Więc co dalej?

Andrzej Jakubiec

Ocena: 90%

0% 100%

Zalety: świetnie dialogi oraz gagi sytuacyjne; barwni bohaterowie; wyśmienita ścieżka dźwiękowa; ciekawe zagadki; piraci!.

Wady: nienajlepsze sterowanie; miejscami kanciasta grafika.

Dla rodziców: Gra otrzymała klasyfikację PEGI 12+ ze względu na przemoc i wulgarny język. Błagam…

Wymagania sprzętowe gry Tales of Monkey Island:  procesor 2.0 GHz + (3 GHz Pentium 4 lub odpowiednik), 512MB RAM, karta dźwiękowa, karta graficzna 64MB zgodna z DirectX 8.1 Windows XP/Vista/ Win 7.

Tales of Monkey Island, gra przygodowa, od lat 12, w angielskiej wersji językowej. Deweloper: Telltale, dystrybutor: Telltale. Cena całej serii: 34,99 $.

Polecamy także:

„Back To The Future” – recenzja gry

„Sam & Max: the Penal Zone” – recenzja gry

Reklama
Polityka_blog_bottom_rec_mobile
Reklama
Polityka_blog_bottom_rec_desktop

Komentarze: 5

Dodaj komentarz »
  1. Andrzeju, piszesz jak hodowca bydła mlecznego 🙂

    A ja właśnie z tą ostatnią częścią mam największe problemy. Tzn nie z przejściem (gra jest stosunkowo prosta), ale z tym, żeby ją polubić. Skończyłem ją już jakiś czas temu, więc nie potrafię przytoczyć żadnego konkretnego argumentu – po prostu w pamięci pozostało tylko ogólne znużenie.

    Ciekawe też, że zupełnie na odwrót oceniłbym to, co byłeś uprzejmy zaliczyć do wad – grafika bardzo mi się podobała, a sterowanie – cóż, nigdy nie było najmocniejszą stroną serii, zaś tutaj nawet jakoś dawało radę. Za to zmęczyły mnie gagi (chociaż Morgan Le Flay – MIODZIO, paluszki lizać).
    Ale jak mawiali starożytni Ślązacy: de gustibus cośtam cośtam yarrr! 🙂

  2. Hodowca bydła mlecznego? o_O

  3. Oczywiście. Od fana MI oczekuję odpowiedzi „I bardzo dobrze, bo ty piszesz jak krowa”.

    Czasami mam wrażenie, że politycy powinni uczyć się pojedynków od piratów z Melee Island, skoro już muszą się na każdym kroku obrażać. Byłoby a) ciekawiej, b) dowcipniej, c) mniej jadowicie.

  4. O LOL. Zachowałem się jak Guybrush wypływający na pełne morze w MI3.

    I am rubber! You are glue!

  5. Zgadzam się, że cały sezon Tales trzyma wysoki poziom, co szczególnie cieszy po nienajlepszej czwartej części – Escape from Monkey Island. Poszczególne odcinki bardzo się mimo wszystko różnią klimatem, ilością lokacji i stylem zagadek. Ma to swoje plusy i minusy, ale na pewno jest dzięki temu ciekawiej.

    Zdziwiło mnie jeszcze, że epizody pierwszy i czwarty – które są zarówno moimi ulubionymi, jak i najdłuższymi w serii – zostały napisane i zaprojektowane przez Michaela Stemmle, współodpowiedzialnego za wspomnianego kiepskiego Escape’a.

css.php