Reklama
Polityka_blog_top_bill_desktop
Polityka_blog_top_bill_mobile_Adslot1
Polityka_blog_top_bill_mobile_Adslot2
Technopolis - O grach z kulturą Technopolis - O grach z kulturą Technopolis - O grach z kulturą

3.03.2010
środa

„Starcraft the Board Game” – recenzja gry

3 marca 2010, środa,

RUSH ZERGAMI… NA PLANSZY

Jestem przekonany, że wielu miłośników gier wideo pamięta jeszcze takie planszowe perełki z lat 90. jak „Eurobiznes”, „Zysk”, czy też kultową „Magię i Miecz”. Niewiele osób zdaje sobie jednak sprawę, że od kilku lat gałąź przemysłu rozrywkowego poświęcona zabawie „bez prądu” przeżywa prawdziwy renesans. Bo choć papierowe gry fabularne (RPG) od lat cieszą się w Polsce niesłabnącą popularnością, to jeszcze niedawno ze świecą można było szukać innych planszówek niż te wspomniane wcześniej, gry historyczne dla zapaleńców albo „Grzybobranie”. Jednak sytuacja uległa dramatycznej zmianie. W pewnym momencie rozwoju planszówek musiało dojść do ekonomicznej synergii. Produkcje „bez prądu” zaczęły całymi garściami czerpać z gier wideo, a planszowych odpowiedników doczekały się między innymi takie tytuły jak „Doom”, „Age of Conan”, „Railroad Tycoon”, „World of Warcraft”, czy „Starcraft”. Dziś nieco bliżej przyjrzymy się temu ostatniemu.

Rozpakowywanie „Starcrafta” to niepowtarzalne przeżycie. Do rąk dostajemy wielkie, blisko pięciokilogramowe pudło, w którym – licząc wszystkie karty, żetony, znaczniki i figurki – znajdziemy niemal tysiąc elementów. Nawet w porównaniu z innymi planszówkami to liczba imponująca. Jako że „Starcraft the Board Game” to przedstawiciel tzw. ameritrashu – wywodzącego się ze Stanów Zjednoczonych nurtu, w którym wygląd gier jest przynajmniej tak samo ważny jak ich grywalność, nie mogło w nim zabraknąć plastikowych figurek. Designerzy nieźle się spisali, oddając do naszej dyspozycji kilkanaście szczegółowych modeli, które wyglądają jak żywcem wyjęte z komputerowego odpowiednika. Problemem jest zbyt duża giętkość plastiku, z którego zostały wykonane (figurki lubią się odkształcać, a nawet łamać), ale widok stojących naprzeciw siebie Carriera i Battlecruisera szybko nam to wynagrodzi. Wykonanie pozostałych elementów stoi na wysokim poziomie. Karty są miłe dla oka i klimatyczne, a przy tym czytelne. Nie można mieć też żadnych zastrzeżeń co do ich wytrzymałości. Podobnie jest ze znacznikami, żetonami oraz planetami, z których układać będziemy planszę – solidne wykonanie i przejrzystość to znaki firmowe dewelopera, firmy Fantasy Flight Games. Odstraszyć może jedynie instrukcja. Zasady zawarto na 48 stronach A4. Co prawda wiele stronic zajmują przykłady okraszone rysunkami, ale nie zmienia to faktu, że ilość koniecznych do przyswojenia informacji jest spora. Złożoność rozgrywki będzie dla niektórych niewątpliwym plusem, choć podejrzewam, że bardziej casualowi gracze poczują się tym zniechęceni.

 

„Starcraft the Boardgame” to strategia przeznaczona dla 2 do 6 graczy. Średni czas gry to ok. 3-4 godziny. Niemało, ale biorąc pod uwagę ogrom rozgrywki jest to zrozumiałe. Trzeba przy okazji wspomnieć, że „Starcraft” to gra straszliwie „miejscożerna”. Do grania przyda się słusznych rozmiarów stół, w przeciwnym razie wiele elementów będzie leżało na kolanach. Grania na podłodze nie polecam – raz, że na dłuższą metę jest niewygodne, a dwa, niewskazane ze względu na ilość małych elementów, które łatwo pogubić.

Do dyspozycji graczy oddano sześć frakcji, po dwie na każdą rasę (terranie, zergowie, protosi). Różnią się one nie tylko startowymi siłami (liczbą robotników i/lub żołnierzy), ale także wymogami, jakie muszą spełnić, by odnieść zwycięstwo. Warto tutaj wspomnieć, że autorzy bardzo postarali się, aby oddać ducha każdej z ras. I tak jednostki zergów są bardzo tanie, ale słabe, terranie to strona najbardziej uniwersalna, za to protosi dysponują największą siłą ognia – kosztem wysokiej ceny. Również strategie znane z pierwowzoru mają tutaj zastosowanie – rush zerglingami lub marines nie jest więc czymś niespotykanym.

Wielkość planszy wiąże się z liczbą graczy – mapę do gry buduje się bowiem z losowo dobranych planet (mniejszych, większych, mniej lub bardziej bogatych w surowce). Uczestnicy mają jednak wpływ na to, gdzie umieszczą swoje planety, a także wybierają dla siebie miejsce startowe – żadna pozycja nie jest więc stracona. Rozgrywka opiera się na systemie żetonów-rozkazów, które gracze wydają naprzemiennie, umieszczając zakryte na planetach. Tworzy się w ten sposób stosy, które rozpatruje się od końca. Ostatni wydany rozkaz egzekwowany jest w pierwszej kolejności, ponieważ leży na samym szczycie stosiku. Proste, ale genialne, bo zdradliwe – jeśli będziemy nieuważni. Dzięki rozkazom gracze mogą przemieszczać jednostki (nierzadko prowadząc do starć), tworzyć nowych żołnierzy i budynki oraz prowadzić badania naukowe. Każdy rozkaz musi zostać dobrze przemyślany. Walka opiera się na banalnym systemie pojedynków. Atakujący łączy w pary jednostki, po czym obaj gracze wykładają na stół zakryte karty ataku/obrony. Następnie karty odkrywa się i porównuje wyniki liczbowe powiększone lub pomniejszone o wynikające z nich bonusy i kary. Atakujący wygrywa jedynie w wypadku, gdy zniszczy wszystkie jednostki obrońcy w danym sektorze. Każdy inny wynik potyczki oznacza zwycięstwo broniącego się. Może to wszystko wyglądać aż nazbyt banalnie, ale karty walki dają możliwość tworzenia naprawdę morderczych kombinacji, a gdy dodamy do tego specjalne umiejętności jednostek jak np. efekt rozpryskowy w czołgach oblężniczych albo unieruchomienie u królowej zergów, liczba potencjalnych kombinacji wydaje się nie mieć końca.

Zwycięstwo można zapewnić sobie na jeden z dwóch sposobów. Pierwszy z nich polega na wypełnieniu specjalnych celów misji, o której wspominałem przy wyborze frakcji. Przy tej okazji wychodzi na światło dzienne pewien mankament, a mianowicie słabe wyważenie poszczególnych zadań specjalnych (niektórymi frakcjami wygrać łatwiej niż innymi, choć można na to przymknąć oko). Drugi wariant to standardowe zwycięstwo na punkty, które otrzymujemy co turę, kontrolując strategicznie ważne punkty na mapie.

Gry planszowe to idealne medium dla ludzi, którzy szukają jakiejś odmiany. Zamiast klawiatury i monitora – stół z grą, zamiast zręcznościowego machania myszką – dobra taktyka i strategia, zamiast wirtualnego przeciwnika – żywi gracze. „Starcraft the Board Game” bez wątpienia urzecze tych, którzy zjedli na komputerowym pierwowzorze zęby. W wielkim pudle została zamknięta cała magia kultowego uniwersum Blizzarda. Stopień skomplikowania rozgrywki sugeruje polecić tę grę raczej amatorom strategii niż ludziom szukającym niewymagającej odskoczni od gier wideo. Mogę jednak zapewnić, że ci pierwsi na pewno nie poczują się zawiedzeni. Jedynie cena „Starcraft the Board Game” może dać po kieszeni, gdyż oscyluje w okolicach równowartości dwóch lub trzech niezłych gier wideo. Mimo wszystko polecam jednak oderwanie się od czasu do czasu od monitora i spotkanie ze znajomymi – przy planszy. Czy będzie to „Starcraft the Board Game”, czy też jedna z dziesiątek odrobinę mniej rozbudowanych i tańszych pozycji, to już zależy wyłącznie od chęci i gustu.

Andrzej Jakubiec

Ocena: 85%

0% 100%

Zalety: wierność pierwowzorowi, emocjonujący system rozkazów i walki, wykonanie elementów, złożoność rozgrywki.

Wady: złożoność rozgrywki, miejsco- i czasożerna, giętki i łamliwy plastik figurek, cena.

Dla rodzicówWiek 14+. 

Starcraft the Board Game, strategiczna gra planszowa, liczba graczy: 2-6, czas gry: 180 ? 240 min. Deweloper i wydawca: Fantasy Flight Games. Cena: ok. 270 zł

 

Reklama
Polityka_blog_bottom_rec_mobile
Reklama
Polityka_blog_bottom_rec_desktop

Komentarze: 2

Dodaj komentarz »
  1. „użecze” – polecam sprawdzanie pisowni w Wordzie, albo chociaż wbudowany słownik Firefoksa. A zeby nie bylo ze jestem grammar nazi i napisalem tylko po to, zeby sie czepic, to tekst mi sie dobrze czytalo i dowiedzialem sie czegos o grze planszowej Starcraft.

  2. Czerwieniąc się ze wstydu, dziękuję i przepraszam jednocześnie za niestaranną redakcję tekstu. Na marginesie – już dawno stwierdziłem, że powinienem Panu wysyłać teksty do przejrzenia 🙂
    JMD

css.php