Reklama
Polityka_blog_top_bill_desktop
Polityka_blog_top_bill_mobile_Adslot1
Polityka_blog_top_bill_mobile_Adslot2
Technopolis - O grach z kulturą Technopolis - O grach z kulturą Technopolis - O grach z kulturą

9.06.2010
środa

Skoczny książę

9 czerwca 2010, środa,

„Baśnie tysiąca i jednej nocy” – wspaniałe budowle, słoneczne plenery, zmysłowe odaliski, poruszająca egzotyka. Czyż jest piękniejszy temat dla przygodowego filmu?

Nasze zbiorowe wyobrażenia o pięknie tajemniczego Orientu w głównej mierze pochodzą właśnie z „Arabskich nocy”, które europejskiej kulturze przedstawił francuski badacz Bliskiego Wschodu Antoine Galland (XII-tomowa antologia jego autorstwa ukazała się po raz pierwszy w latach 1704-1717). To właśnie dzięki niemu poznaliśmy opowieści o pięknej i mądrej Szecherezadzie, Sindbadzie Żeglarzu czy Alladynie, a baśniowy Orient zmieszał się w wyobraźni Europejczyków ze średniowiecznym Outremer – sceną gwałtownych i okrutnych walk o Ziemię Świętą.

Egzotyka tej nieistniejącej realnie krainy jest wystarczająco odległa, by zaciekawiać, i wystarczająco bliska, by nie czuć się wśród niej obco. Nic zatem dziwnego, że ten utkany z mitów kulturowy konglomerat niczym latający dywan niesie od dawna wyobraźnię pisarzy, scenarzystów i reżyserów – wystarczy przytoczyć przykład „Złodzieja z Bagdadu” (1924) z Douglasem Fairbanksem w roli dzielnego łotrzyka. I tu przychodzi pora na zadanie pytania związanego z ekranizacją „Perskiego księcia” – czy taki temat-samograj można zepsuć?

W pytaniu znajduje się zapowiedź odpowiedzi – przecież przedstawiciel narodu, który nie tylko jako jedyny wysyła w przestrzeń kosmiczne promy, ale i wytworami swojej kultury zdominował całą ludzkość (przy okazji ją ignorując), MUSI umieć wszystko. Upraszczając – „Książę Persji” to zły film, nawet jak na niewysokie standardy kina „okołogrowego”.

Przyczyną porażki Mike’a Newella jest, moim zdaniem, pycha reżysera, który zamiast podążać utartymi ścieżkami filmowego kanonu (będącymi przy okazji szerokimi drogami dla wyobraźni publiczności), postanowił banalną przecież historyjkę ubarwić licznymi odniesieniami do współczesności. Nie znajdziemy w filmie latającego dywanu i szkatułki z magicznym proszkiem (jak w „Złodzieju z Bagdadu”), ani wyczarowanych przez potężnych magów potworów-bossów (seria „Prince of Persia”). Zamiast nich serwuje nam się grubymi nićmi szyte aluzje o wojny w Iraku (powodem inwazji na piękne miasto Alamut jest oskarżenie o produkcję i eksport broni) i słabe dowcipy o zachłanności urzędu skarbowego.

„Świat przedstawiony”, który obok skocznego Dastana powinien być przecież pierwszoplanowym bohaterem historii, jest równie nieprzekonujący jak tytułowy perski książę. Nie dość, że w najmniejszym stopniu nie przypomina świata gry, to jeszcze brak mu logicznej spójności (jak w scenie z jabłkiem, w której reżyser nie może się zdecydować, czy jego „Persja” jest państwem bezprawia, czy może rządzonym przez potężnego i mądrego monarchę absolutnym imperium).

Inspiracji oryginalnym „Prince of Persia” w filmie Newella niemal nie widać – trzeba być miłośnikiem serii, by dostrzec nieliczne sceny przypominające nieco krótkie fragmenty gry – walkę na murach Alamutu czy skakanie po dachach. Dla fanów bolesnym dysonansem może okazać się przeludnienie filmowej scenerii ? pamiętamy przecież, że nasz książę to samotny wojownik, a puste przestrzenie zrujnowanych pałaców były jednym z głównych elementów tworzących niezwykły, charakterystyczny dla całej serii klimat. Tymczasem w „Piaskach czasu” bohater nawet na chwilę nie może odpocząć od otaczającego go tłumu, kiepsko granego przez tubylczych statystów. Czego zresztą wymagać od marokańskich naturszczyków, skoro nawet znakomity zwykle Ben Kingsley wypada w „Piaskach czasu” jak średniej klasy serialowy polski aktor?

Największym zadziwieniem w całym tym filmowym przedstawieniu było dla mnie pojawiające się na początku projekcji zmienione logo Disneya. Długą drogę przebyło to studio od czasów „Królewny śnieżki”. Pytanie tylko – czy w dobrą stronę?

Zastanawiałem się przez chwilę, czy potrafię – dla równowagi – znaleźć w tym filmie jakiś element, który naprawdę mi się podobał. No i owszem – to przypominająca Elikę (ostatnia odsłona „Prince of Persia”) księżniczka Tamina. I proszę mi nie zarzucać, że kieruję się męskim szowinizmem, bo nie chodzi mi o niewątpliwą urodę Gemmy Arterton, lecz o wdzięk, z jakim zagrała ona swoją postać. Pozostałe gwiazdy – Gyllenhaal (książę), Kingsley i Molina (ten od dowcipów o podatkach) robią wrażenie bohaterów z zupełnie innej bajki.

Sam jestem zaskoczony, ale naprawdę żałuję, że reżyser nie pokusił się o próbę oddania atmosfery jednej z licznych gier o przygodach Perskiego Księcia. Z drugiej strony – może to i lepiej, że odpowiedzialność spadnie na Hollywood, a nie na nasze ulubione medium, które, jak dotąd, nie wychodzi dobrze na flirtach z X muzą. 

Na koniec jeszcze słowo wyjaśnienia, dlaczego wspominam „Złodzieja z Bagdadu”. Starsi czytelnicy pamiętają może nieodżałowane niedzielne seanse „W starym kinie”, w trakcie których można było obejrzeć zapowiadane przez Stanisława Janickiego arcydzieła kina niemego. Właśnie „W starym kinie”, jako kilkuletnie zaledwie pacholę, obejrzałem po raz pierwszy wspomniany film z Douglasem Fairbanksem, który pamiętam do dziś. Dla odmiany o „Perskim Księciu” Newella chciałbym jak najszybciej zapomnieć. Ot, progres.          

Jan M. Długosz         

Reklama
Polityka_blog_bottom_rec_mobile
Reklama
Polityka_blog_bottom_rec_desktop

Komentarze: 2

Dodaj komentarz »
  1. Pierwsza zasada gracza brzmi: nie oczekiwać od filmu na podstawie gry _niczego_ dobrego, poza dobrą zabawą. Wtedy się człowiek nie zawiedzie.

  2. Ależ ja niczego innego się nie spodziewałem 😉
    JMD

css.php