Reklama
Polityka_blog_top_bill_desktop
Polityka_blog_top_bill_mobile_Adslot1
Polityka_blog_top_bill_mobile_Adslot2
Technopolis - O grach z kulturą Technopolis - O grach z kulturą Technopolis - O grach z kulturą

1.07.2009
środa

„Transformers: Zemsta upadłych” – recenzja filmu

1 lipca 2009, środa,

POWRÓT MEGATRONA

„To nie jest film dla starych ludzi” – w ten sposób, parafrazując tytuł obrazu braci Coen, należy ostrzec tych, którzy nie wiedząc co czynią chcieliby wybrać się do kina na „Transformers: Zemstę upadłych”. Zresztą, wystarczy spojrzeć na plakat – Transformersi to (między innymi) historia kosmity, będącego amerykańską ciężarówką, i niech to krótkie wprowadzenie wystarczy wszystkim miłośnikom Kurosawy czy Lyncha.

Całej reszty, czyli fanów szeroko pojętej chłopackiej pop-kultury, nic nie zdoła powstrzymać przed obejrzeniem tego filmu. I słusznie, bo właśnie dla nich postała ta historia.

Akcja nowych Transformersów dzieje się w dwa lata po wydarzeniach opowiedzianych w pierwszej części (która miała premierę również dwa lata temu, zatem cała rzecz dzieje się niejako w czasie rzeczywistym i całkowicie współcześnie – na przykład wspomniany jest w filmie prezydent Obama).

Transformers: Zemsta upadłych
Fot. Materiały prasowe

Sam Witwicky (Shia LaBeouf), pogromca złowrogiego Megatrona i najszczęśliwszy amerykański nastolatek (łatwo w to uwierzyć, patrząc na giętką Megan Fox, powtórnie grającą rolę dziewczyny Sama Mikaeli) wybiera się na studia. Ma szczery zamiar zerwać z ratowaniem świata i udziałem w wojnie pomiędzy Autobotami i Decepticonami, która, choć skrzętnie skrywana przed opinią publiczną przez potężne rządowe agencje, toczy się cały czas. Przywódca Autobotów, Optimus Prime, zawarł sojusz ze Stanami Zjednoczonymi – NEST, robocio-ludzka jednostka szybkiego reagowania likwiduje atakujące Ziemię, pozbawione przywódcy Decepticony. Cywilny doradca prezydenta przez nieostrożność zdradza lokalizację pochówku Megatrona. Ten, wskrzeszony, zabija Prime’a i rozpoczyna otwarty atak na wielką skalę, któremu NEST nie potrafi się przeciwstawić. Stawką jest dostęp do „Słonecznego Żniwiarza”, maszyny generującej z energii słonecznej Energon, czynnik niezbędny do życia zarówno Autobotom, jak i Decepticonom. W żadnym wypadku nie jest to ekologiczne źródło energii, bowiem „Słoneczny Żniwiarz” wytwarzając Energon niszczy słońce, a wraz z nim wszelkie życie. A klucz do tej maszyny zagłady posiada, co za niespodzianka, nasz dzielny Sam.

 

W nowych Transformersach nic nie trzyma się kupy, a ilość niedorzeczności nawet jak na przygodowy film SF przekracza wszelkie granice. Ale nie o spójność fabuły tu chodzi, lecz o pełne akcji widowisko, a na tym reżyser obu części Michael Bay zna się znakomicie. Mamy tu zatem samochodowe pościgi, lotniskowce, śmigające po niebie naddźwiękowe myśliwce, czołgi Abrams, dzielnych komandosów połączonych szorstką żołnierską przyjaźnią z Autobotami oraz mnóstwo walk i strzelanin. Trup co prawda ściele się gęsto, ale giną tylko ci nieszczęśnicy, których scenarzyści nie obdarzyli ani jedną linią tekstu, więc nikt ich opłakiwać nie będzie.

Transformers: Zemsta upadłych
Fot. Materiały prasowe

Michael Bay żongluje filmowymi kliszami, mieszając ze sobą w starannie dobranych proporcjach kino młodzieżowe – z obowiązkowymi ślicznotkami w akademikach, przyciskającymi do stromych piersi podręcznik astronomii (z jedną z tych chudych piękności, która okaże się odpowiednikiem żeńskiego Terminatora T-X, Sam wda się w niebezpieczny romans), komedię, SF i film wojenny (finałowa scena, jak najbardziej batalistyczna, rozgrywa się na pustynnych piaskach, gdzie w końcu Amerykanom udaje się odnieść jakieś bezdyskusyjne zwycięstwo).

Jednak najbardziej widoczne są nawiązania do Indiany Jonesa. Nie tylko poprzez osobę Shia LaBeouf’a (grającego jedną z głównych ról w „Kryształowej Czaszce”), ale też motyw poszukiwania tajemniczego artefaktu wielkiej mocy oraz użyte plenery – bohaterowie odwiedzają jordańską Petrę („Ostatnia Krucjata”) i Egipt („Poszukiwacze Zaginionej Arki”). W tym przypadku reżyser już nie puszcza do nas oka, ale wymachuje oburącz wielką flagą z napisem „Hej – LaBeouf = Egipt = Indiana Jones – widzicie?!”.

Transformers: Zemsta upadłych
Fot. Materiały prasowe

Wizualnie nowe Transformersy są majstersztykiem. Poziom efektów specjalnych osiągnął we współczesnym kinie taki poziom, że daje już chyba możliwość wykreowania wszystkiego, co tylko sobie można wymarzyć. Dynamiczne przemiany Autobotów i ich walki z Decepticonami wyglądają tak, jakby były filmowane na żywo. Wiele się w tej dziedzinie zmieniło od czasów, kiedy Haruo Nakajima w gumowym kostiumie udawał Godzillę. Ale i tak najbardziej efektowne sceny zostały nakręcone w tradycyjny sposób. Jak by to ująć – Megan Fox. W krótkich spodenkach. Na motorze…

Nowe Transformersy to doskonale zrealizowane przygodowe kino SF, ale film z przyjemnością będą oglądać tylko miłośnicy gatunku lub ci widzowie, którzy potrafią w trakcie seansu wyłączyć swój krytyczny umysł.

Transformers: Zemsta upadłych
Fot. Materiały prasowe

Montaż jest szybki, zdjęcia i muzyka znakomite, jest też kilka okazji do śmiechu (choć humor należy określić jako koszarowy). To świetne widowisko, którego nie psuje nawet lekko nadęta końcowa przemowa Optimus Prime’a. Jeśli jednak chcecie poszukać w „Transformers: Reveng of the Fallen” jakiegoś uniwersalnego przesłania, to chyba w grę wchodzi tylko zdanie: „należy unikać zbyt chudych lasek”.

Jan M. Długosz

Reklama
Polityka_blog_bottom_rec_mobile
Reklama
Polityka_blog_bottom_rec_desktop
css.php