Reklama
Polityka_blog_top_bill_desktop
Polityka_blog_top_bill_mobile_Adslot1
Polityka_blog_top_bill_mobile_Adslot2
Technopolis - O grach z kulturą Technopolis - O grach z kulturą Technopolis - O grach z kulturą

1.10.2006
niedziela

Inżynierze, ratunku!

1 października 2006, niedziela,

INŻYNIERZE, RATUNKU!

Przed globalną katastrofą energetyczną może nas uchronić tylko rozwój nauki, który zaowocuje urządzeniami i technologiami oszczędzającymi energię. Problem w tym, że Zachód traci wiarę w naukę i postęp.

Anthony Giddens, jeden z najwybitniejszych współczesnych socjologów i jednocześnie lewicowych myślicieli (to on współtworzył program „trzeciej drogi” brytyjskich laburzystów), patrzy uważnie zarówno na termometr, jak i na rachunki, jakie płaci na stacji benzynowej. Patrzy i dochodzi do wniosku, że „wiek XXI będzie kluczowy dla ludzkości. Czeka nas szok klimatyczny i szok energetyczny” („Europa” – tygodnik idei, 26 lipca br.).

Stwierdzenie to nie jest zapewne zbyt odkrywcze, istotniejsza jest konkluzja: „Chciałbym, aby zagadnienia zmian klimatycznych i bezpieczeństwa energetycznego znalazły się w centrum współczesnej polityki – dlatego należy je odebrać ruchom ekologicznym. I uczynić centralnym składnikiem życia politycznego”.Przecież sukcesy proekologicznych partii Zielonych, zwłaszcza w Niemczech, ale także i we Francji, polegały na wprowadzeniu świadomości zagrożeń ekologicznych do codziennej polityki.Nie sposób nie docenić zasług Zielonych. Ich kampanie protestu przeciwko skandalicznym praktykom ekologicznym wielkich korporacji naftowych i wydobywczych uświadomiły, że wolny globalny rynek sam z siebie nie rozwiąże problemów środowiska naturalnego. Logika zysku nakazuje zwiększanie wydobycia, a nie ochronę zasobów.Problem w tym, twierdzi socjolog, że Zieloni są anachroniczni, a ich popularność, znowu nie tak wielka w porównaniu z innymi nurtami polityki, wynika z istniejącego w społeczeństwie resentymentu do nauki i techniki. Uczeni obiecali, że uwolnią świat od wszelkich nieszczęść, i jeszcze w latach 60., epoce energetyki jądrowej, podboju kosmosu oraz innych fantastycznych osiągnięć, wierzyliśmy im bezgranicznie. Potem jednak wydarzyły się katastrofy we włoskim Seveso (1976 r. – wybuch w zakładach produkujących pestycydy, ogromne skażenie środowiska, ok. 2 tys. poszkodowanych), indyjskim Bhopalu (1984 r. – wyciek trującego gazu z fabryki środków owadobójczych, według różnych źródeł 2,5-15 tys. zabitych, 100 tys. rannych), w Czarnobylu (1986 r. – awaria elektrowni atomowej) i obudziliśmy się – jak przekonuje inny wybitny socjolog Niemiec Ulrich Beck – w społeczeństwie ryzyka. To społeczeństwo, w którym człowiek wraz ze swoimi wytworami staje się największym zagrożeniem dla gatunku ludzkiego. Nauka i technika znalazły się na cenzurowanym.

Chińczyk też chce pojeździć

Człowiek jest jednak tylko człowiekiem – w Azji niemal 2,5 mld ludzi w rozwijających się z turbodoładowaniem Chinach i Indiach marzy, by osiągnąć jak najszybciej standard życia choć trochę podobny do poziomu, na jakim żyją ludzie Zachodu. Jeśli już nie samochód, to przynajmniej skuter, jeśli nie klimatyzacja, to choć prąd elektryczny i lodówka, telewizor, komputer… A jeśli przebudzi się Afryka? Należy jej przecież tego życzyć z całego serca.

Aspiracje mieszkańców krajów rozwijających się są jak najbardziej zrozumiałe. Czy można jednak pogodzić je ze świadomością wskazanych przez Giddensa dwóch globalnych wyzwań? Możliwe są trzy scenariusze. W pierwszym uznajemy, że Chińczycy też mają prawo jeździć samochodami, w związku z czym kreowany przez nich popyt na ropę spowoduje wyczerpanie zasobów w ciągu kilkudziesięciu lat, a na skutek globalnych zmian klimatycznych, w wyniku spalania paliw kopalnych, ludzkość czeka katastrofa.

W wariancie drugim chcemy uniknąć katastrofy, nie możemy jednak zabronić Chińczykom jeździć samochodami. Zachód może natomiast dać przykład: zrezygnować ze swoich aut i przesiąść się na rowery, wyłączyć klimatyzatory i powrócić do natury. Wariant ten, atrakcyjny zapewne dla najbardziej ortodoksyjnych ekologów, nie ma jednak szans na realizację. Chińczycy nie po to zsiadają z rowerów, żeby od razu na nie wsiadać z powrotem.

Czy więc jesteśmy skazani na zagładę? Czy – mimo wszystko – istnieje szansa, by jej uniknąć? Giddens mówi: „Odpowiedzi należy szukać, posługując się nowoczesną nauką i technologią”. Czym jednak w takim razie różni się jego myślenie od tego z lat 60. i 70., które w obecny kryzys nas wpędziło? Różnica wynika z drugiego postulatu socjologa – by świadomość kryzysu stała się centralnym punktem polityki i debaty publicznej.

Zielona wyobraźnia

Dotychczas rzeczywiście wolny rynek i ekologia były wrogimi sobie pojęciami. Hasło „środowisko naturalne” znaczyło dla biznesu jedno – większe koszty działalności. Od kilku lat następuje jednak wielkie przewartościowanie, mentalna zmiana – to, co było przeszkodą, zaczyna być dostrzegane jako szansa na nowe źródło przychodów. General Electric, największy globalny konglomerat przemysłowy, ogłosił w ubiegłym roku strategię Ecomagination, zgodnie z którą w największym skrócie ochrona środowiska i zasobów to dobry biznes. Na tyle dobry, że GE już na nim zarabia 10 mld dol. rocznie, a w 2010 r. kwota ta wzrośnie do 20 mld.

Pieniądze te napędzają badania nad nowymi wydajniejszymi silnikami, alternatywnymi źródłami energii, mniej toksycznymi tworzywami sztucznymi. Towarzyszy im przekonanie, że nie musimy rezygnować ze standardu życia, jaki osiągnęliśmy na Zachodzie, nie musimy odmawiać podobnego standardu narodom na dorobku, ale inwestując w nowe technologie, możemy spowodować, że ekologiczne koszty zaspokojenia tych aspiracji nie będą rosły, a mogą nawet maleć.

Nie należy się spodziewać, że bossowie wielkiego biznesu nagle stali się Zieloni. Ale właśnie w tym, że wcale się nie zmienili, tylko swoje biznesowe strategie zmienili na proekologiczne, upatrywać możemy największej szansy na rozwiązanie wskazanego przez Giddensa kryzysu. Bo szefowie korporacji, które jak GE zaczynają wdrażać zielone strategie, mają olbrzymi interes i jednocześnie wielkie wpływy, by ekologię i kwestię zasobów wprowadzić do głównego nurtu polityki.

Wbrew podręcznikowym teoriom biznes zawsze bowiem patrzył z podejrzliwością na tzw. wolny rynek. Coś takiego nie istnieje i nigdy nie istniało. Rynek zawsze był obwarowany licznymi regulacjami będącymi wyrazem gry politycznych interesów. Gdy światem, a zwłaszcza Ameryką, rządziło lobby naftowe, trudno było się spodziewać, że politycy przyjmą rozwiązania podatkowe zniechęcające do zużycia ropy. Gdy jednak świadomość kryzysu stała się powszechna, firmy takie jak GE naciskają, by opodatkować emisję dwutlenku węgla, najważniejszego gazu cieplarnianego.

Kolejka po Priusa

Taki drobny, wydawałoby się, ruch zmieniłby wszystko – nagle koszty bezmyślnego spalania kopalin wzrosłyby, zmieniając kalkulacje firm energetycznych, producentów samochodów, linii lotniczych. Jedna prosta decyzja legislacyjna – najlepiej przyjęta na całym świecie – dałaby impuls do poszukiwań nowych, lepszych technologii. Takie myślenie zyskuje coraz poważniejszych zwolenników spoza świata biznesu i techniki. Al Gore, który w 2000 r. przegrał wybory prezydenckie w konkurencji z George?em W. Bushem, dziś skoncentrował się na tworzeniu ruchu Neozielonych. To – jak przedstawia ich amerykański magazyn „Wired” – technokraci, którzy wierzą w możliwość dalszego rozwoju gospodarczego w zgodzie z interesami środowiska naturalnego.

Gore podobnie jak Giddens jest przekonany, że nad ludzkością wisi groźba katastrofy ekologicznej. I ma receptę na jej uniknięcie: uczynienie z walki z zagrożeniem atrakcyjnej strategii biznesowej i politycznej. Strategia Neozielonych zyskuje coraz więcej zwolenników, staje się elementem codziennej mody, zwłaszcza w zamożniejszej i bardziej technokratycznie nastawionej części amerykańskiego społeczeństwa. Efektem tej mody są wielomiesięczne kolejki po Toyotę Prius, samochód napędzany ekologicznym silnikiem hybrydowym (spalinowo-elektrycznym), zużywający dwukrotnie mniej paliwa niż porównywalny samochód tradycyjny. Mimo że Prius jest droższy, nie sposób nadążyć za rosnącym popytem.

Czyżby więc ruch Neozielonych miał być magiczną formułą na problemy przyszłości? Jego realizacja uzależniona jest od kluczowego czynnika – rozwoju nauki i techniki. A ten zależy od społecznego zainteresowania tą sferą ludzkiej aktywności. Niestety, na Zachodzie, nawet w najbardziej zaawansowanych technologicznie Stanach Zjednoczonych, coraz mniej ludzi wybiera się na studia przyrodnicze i inżynierskie. Amerykańską naukę ratuje napływ żądnych wiedzy imigrantów, zwłaszcza z Indii i Chin. Ponad 30 proc. firm powstających w Krzemowej Dolinie kierowanych jest przez przybyszów z Azji.

W Europie jest gorzej. W Wielkiej Brytanii, kolebce nowożytnej nauki, z powodu braku chętnych na kilku uniwersytetach zamknięto wydziały chemii. Z podobnym problemem zmagają się Niemcy. Brak kadr inżynierskich staje się problemem dla Polski. Wrocław, który stał się ostatnio centrum inwestycji technologicznych, ma kłopoty z odpowiednio wykształconymi kadrami technicznymi. Prezydent Wrocławia Rafał Dutkiewicz zapowiedział, że miasto będzie wypłacać stypendia osobom, które wybiorą na maturze matematykę, a następnie pójdą studiować na kierunku inżynierskim lub przyrodniczym.

Siłą napędzającą sukcesy Zachodu w epoce nowożytnej była swoista kultura nauki i techniki, będąca częścią szerszej kultury racjonalizmu wywodzącej się z renesansu i oświecenia. Uosobieniem tej kultury były postaci Leonarda da Vinci, Galileusza, Denisa Diderota, ludzi, dla których znajomość matematyki była tak samo ważna jak znajomość literatury. Dziś, gdy żyjemy w cywilizacji technologicznej, w której trudno sobie wyobrazić jakiekolwiek działanie człowieka bez udziału techniki, nauka na Zachodzie, zamiast inspirować kulturę racjonalizmu, stała się źródłem irracjonalnych obaw i lęków.

Duch Lema

Nad problemem tym podczas EuroScience Open Forum w Monachium (Otwarte Forum Euronauki) zastanawiało się kilkunastu storytellers of science (opowiadaczy nauki), czyli pisarzy, dla których wiedza, nauka i technika są głównym tematem twórczości. Jak opowiadać o nauce, by na powrót stała się integralną częścią kultury, codziennego języka? Wszak zwykła popularyzacja zdaje się martwa. Carl Djerassi, profesor chemii z Uniwersytetu Stanforda, wynalazca pigułki antykoncepcyjnej, rozwija metodę science in fiction. Pisze dramaty, których akcja rozwija się wokół problemu zapłodnienia in vitro i dylematów związanych z technikami reprodukcyjnymi. Dramaty te tłumaczone są na kilkanaście języków i wystawiane w teatrach od USA przez Czechy i Bułgarię po Koreę Południową i Japonię.

Z kolei matematyk John Casti tworzy konwencję scientific fiction, której przykładem jest wydana w Polsce książka „Kwintet z Cambridge” (Prószyński i S-ka, Warszawa 2005). Rzeczywiste postaci z historii nauki, jak Ludwig Wittgenstein czy Alan Turing, wmontowuje w literacką fabułę przedstawiającą debaty i atmosferę intelektualną, w jakiej ludzie ci mogliby uczestniczyć.

Dla mnie, opowiadacza z Polski, sympatycznym akcentem była nieustanna obecność podczas dyskusji ducha zmarłego niedawno Stanisława Lema. Jego twórczość była przecież najlepszym przykładem, jak nowoczesność opartą na wiedzy uczynić przedmiotem wielkiej literatury. Cóż, nowego Lema nie wyhoduje się metodami in vitro czy klonowania, a nowy język mówienia i myślenia o cywilizacji technicznej jest pilnie wszystkim potrzebny. Bez niego nie powstanie „zielona” kultura nauki i techniki. Stawka, jak pokazują Giddens i Gore, jest bardzo wysoka.

Edwin Bendyk

Tekst opublikowany w tygodniku „Polityka” (39/2006)

Reklama
Polityka_blog_bottom_rec_mobile
Reklama
Polityka_blog_bottom_rec_desktop
css.php